„Śmiałam się z kobiet szukających w sanatorium romansu. A gdy sama tam trafiłam, uwikłałam się w trójkąt”
„Krystyna. Już samo imię budziło we mnie złe przeczucia. Ale to, co zobaczyłam, przeszło moje najgorsze oczekiwania. Wparowała pierwsza, rozsiadła się na łóżku przy oknie, cisnęła torebką w moje krzesło i zapytała: – Oj, dzień dobry pani, jaka ładna pogoda, nie? Nie odpowiedziałam. Od tamtej chwili wiedziałam, że to będą najdłuższe dwa tygodnie mojego życia. A jednak stało się coś, czego bym nie przewidziała”.

- Redakcja
Nie cierpię ludzi. Tyle wystarczy na początek. Ludzie są głośni, roszczeniowi i mają w nosie, że ktoś może nie chcieć, by mu zaglądano w talerz, w duszę czy do walizki. A już najgorsze są te z uśmiechem na twarzy, co to „dobrze życzą”. Takie są najbardziej niebezpieczne.
Jestem wdową. Dzieci? Mam, dziękuję, choć czasem się zastanawiam, po co. Ostatnio stwierdziły, że za dużo siedzę w domu, że powinnam „odpocząć”, „zmienić otoczenie”, „zrobić coś dla siebie”. Akurat. Wysłały mnie do sanatorium. Kara boska. A ja głupia dałam się zapakować w autobus z walizką, jak jakiś mebel do renowacji.
Sanatorium. Samo słowo brzmi jak wyrok. Stado staruszków sapiących na schodach, śmierdzących naftaliną i smętnych jak zapomniane bombki po świętach. Myślałam, że może dostanę osobny pokój. Mam swoje wymagania – cisza, brak gadania, najlepiej zero kontaktu. Ale nie. Czekał na mnie pokój dwuosobowy i współlokatorka Krystyna.
Już samo imię budziło we mnie złe przeczucia. Ale to, co zobaczyłam, przeszło moje najgorsze oczekiwania. Kobieta z trwałą ondulacją z czasów Gierka, w różowym dresie i z uśmiechem tak szerokim, jakby połknęła banana w całości. Wparowała pierwsza, rozsiadła się na łóżku przy oknie, cisnęła torebką w moje krzesło i zapytała:
– Oj, dzień dobry pani, jaka ładna pogoda, nie?
Nie odpowiedziałam. Bo co miałam powiedzieć? Że zmarzyłam właśnie i nie chcę dzielić tego kąta z kimś takim?
Od tamtej chwili wiedziałam, że to będą najdłuższe dwa tygodnie mojego życia. I tylko jedno pytanie nie dawało mi spokoju: Dlaczego, do cholery, los rzuca mnie do jednego pokoju z kimś takim jak Krystyna?
Byłam jak po przejściu huraganu
Pierwsza noc była jak przeprawa przez bagno. Myślałam, że może Krystyna pójdzie spać wcześnie, jak przystało na kobietę w jej wieku. Nic z tego. Kręciła się po pokoju do późna, skrzypiąc tymi swoimi kapciami z pomponami, które przypominały mi starego mopsa ciotki Jadwigi. Jak już wreszcie zgasła lampa, zaczęło się prawdziwe piekło. Chrapała. Nie tak zwyczajnie, cicho i rytmicznie, tylko jakby piła łańcuchowa walczyła z twardym drewnem.
Rano wyglądałam jak po przejściu huraganu. Krystyna, cała w skowronkach, znowu rzuciła jakąś pogodną uwagą o pięknym śniadaniu i zapachu jajecznicy. Odpowiedziałam cichym mruknięciem, ale to jej nie zraziło.
Zaczęło się od okna. Ja: zatoki, przewianie, głowa jak balon. Ona: „Niech pani nie robi cyrku, ja się duszę!”. Podciągnęła firankę i szarpnęła za klamkę. Zerwałam się jak oparzona.
– Czy pani nie rozumie, że przeciągi mi szkodzą? – powiedziałam, może trochę zbyt ostro.
– A czy pani nie rozumie, że tu jest jak w piecu? – odburknęła, jakbyśmy znały się od lat.
Stanęłyśmy naprzeciwko siebie, jak dwa koguty. W końcu warknęłam, że jak tak bardzo jej duszno, to może po prostu wyjdzie na balkon i tam sobie pooddycha.
Drugi front otworzył się przy firankach. Ja lubię, jak są zasłonięte. Ludzie nie muszą wiedzieć, jak śpię i w jakiej koszuli nocnej. Krystyna uważała inaczej.
– Zasłoń je, ludzie patrzą! – powiedziałam wieczorem, kiedy znowu odsłoniła wszystko jak na wystawie.
– Niech patrzą – mruknęła, poprawiając bluzkę. – Może zobaczą coś ciekawego.
Przygryzłam język, żeby nie odpowiedzieć nic o tym, co ewentualnie mogliby zobaczyć. Wiedziałam już, że każde słowo będzie prowadziło tylko do kolejnej kłótni.
A najgorsze miało dopiero nadejść. Kolejna noc, znowu chrapanie. Tym razem nie wytrzymałam.
– To nie do wytrzymania! – rzuciłam o poranku, kiedy wstałam z poduszką na głowie i workami pod oczami. – Nie wiem, jak pani może spać przy takim hałasie.
– To pani chrapie! – odpowiedziała z takim przekonaniem, jakby nagrała mnie na dyktafon.
– Słucham? – wybuchłam. – To ja od trzech dni nie zmrużyłam oka, bo pani gra w nocy koncert na nos i gardło!
– Proszę nie przesadzać – odbiła piłeczkę. – Starsze panie często chrapią. Nie ma się czego wstydzić.
Nie odpowiedziałam. Przez resztę dnia nie zamieniłam z nią słowa. W głowie zaczęłam układać plan przeniesienia się do innego pokoju. Miałam już nawet w głowie przemówienie do pani z recepcji. Tylko jedno mnie powstrzymywało – w głębi duszy czułam, że jak tylko otworzę usta i powiem, z kim dzielę pokój, od razu mnie wezmą za trudną, roszczeniową i pełną pretensji. A ja przecież… byłam tylko zmęczona.
Na horyzoncie pojawił się Henryk
To było na stołówce, trzeciego dnia pobytu, przy rosole. Siedziałyśmy razem, bo przecież nie wypadało inaczej – „koleżanki z pokoju”, jak to mówiła Krystyna, z uporem godnym lepszej sprawy. Miała dziś na sobie coś w rodzaju żakietu z cekinami, jakby szła na dancing, nie na obiad. Ja dla kontrastu – szary sweter, szal w kratkę i mina, którą można by odstraszać gołębie.
Właśnie rozcinałam kluskę, gdy podszedł do naszego stolika. Wysoki, dobrze trzymający się jak na swój wiek, z lekko siwiejącą czupryną i spojrzeniem, które kiedyś musiało łamać niejedno serce. Uśmiechnął się szeroko i powiedział:
– Czy pozwolicie, panie, że się przysiądę? Brakuje mi towarzystwa, a widzę, że tutaj u was dużo się dzieje.
Krystyna klasnęła cicho w dłonie, jakby wygrała coś na loterii.
– Ależ proszę bardzo! – powiedziała z tym swoim przesadnym entuzjazmem. – Im więcej, tym weselej, prawda, Zosiu?
Spojrzałam na nią. Pierwszy raz użyła mojego imienia i od razu w sposób, który sprawił, że rosół przestał mi smakować. Ale kiwnęłam głową. Henryk usiadł i włączył się do rozmowy, jakby znał nas od lat. Był czarujący, inteligentny, potrafił opowiadać o wszystkim – od polityki, przez poezję, aż po przepisy na ogórki kiszone. Złapałam się na tym, że kilka razy się uśmiechnęłam. Ale za każdym razem, kiedy łapałam jego spojrzenie, widziałam też, jak Krystyna przeciąga się lekko, poprawia włosy, śmieje się o ułamek sekundy za długo.
– A pani to pewnie była nauczycielką – powiedział w pewnym momencie do mnie. – Ma pani takie spojrzenie... wymagające.
– Bibliotekarką – odpowiedziałam krótko.
– O proszę! Uwielbiam książki. Pamiętam, że kiedyś wypożyczyłem powieść, której nie mogłem oddać, tak mnie wciągnęła. Pani by mnie z taką historią nie puściła bez kary.
Uśmiechnęłam się, mimo woli. Krystyna rzuciła mi krótkie spojrzenie i natychmiast wtrąciła:
– A ja przez lata pracowałam w zakładzie kosmetycznym. Wie pan, jak to jest – kobiety, rozmowy, ploteczki. Ale też dużo pracy. Teraz to już tylko relaks.
– I bardzo dobrze – powiedział Henryk, zerkając na nią z sympatią. – Czas na odpoczynek należy się każdemu.
Siedziałam tam, słuchając ich rozmowy, i nagle zrobiło mi się… dziwnie. Niby nic się nie działo, ale coś we mnie zaczęło się gotować. To nie była zazdrość. Przynajmniej tak sobie mówiłam. To była irytacja. Krystyna była wszędzie. W słowach, w śmiechu, w spojrzeniach. A ja? Siedziałam z boku, jak mebel.
Po obiedzie poszłyśmy razem do pokoju. Krystyna była w świetnym humorze.
– Ciekawy ten Henryk, prawda? Ma coś w sobie. Takie męskie ciepło.
Nie odpowiedziałam. Zdjęłam sweter, usiadłam na łóżku i zaczęłam udawać, że czytam gazetę. Ale litery skakały mi przed oczami. Gdzieś głęboko zakiełkowała myśl, której nie umiałam nazwać. Czy chodziło o to, że Henryk rzeczywiście mi się podobał? Czy raczej o to, że Krystyna była zbyt blisko?
Zaczęłam rozważać, czy nie powinnam się wycofać. Może dać im przestrzeń, nie wchodzić w to wszystko. Ale kiedy wyobraziłam sobie, jak oni dwoje siedzą razem w stołówce beze mnie, poczułam coś zupełnie innego. Nie zrezygnuję. Jeszcze nie teraz.
Zaproponował wspólny spacer
Myślałam, że po tym obiedzie z Henrykiem będę trzymać się od nich z daleka. A jednak, kiedy zaproponował wspólny spacer, nie umiałam odmówić. Zrobił to z uśmiechem, niby mimochodem, jakby nie miało to żadnego znaczenia.
– Pójdźmy we troje. Przecież razem raźniej, nie? – rzucił lekko, jakby chodziło o kawę w świetlicy.
Miałam na końcu języka, że nie jestem fanką „grupowych randek”, ale spojrzałam na Krystynę i coś we mnie zadrgało. Może duma. A może zwykły upór. Zgodziłam się.
Spacer zaczęliśmy w niezręcznej ciszy, ale szybko coś się przełamało. Krystyna opowiadała anegdoty z zakładu kosmetycznego, Henryk rzucał zabawne komentarze, a ja, ku własnemu zaskoczeniu, śmiałam się z nimi. Zaczęliśmy wspominać młodość, stare filmy, pierwsze randki.
– A ja kiedyś uciekłam z randki przez okno łazienki – wyznała Krystyna, rechocząc.
– A ja przez godzinę mówiłem do dziewczyny, która wcale nie przyszła na spotkanie ze mną – powiedział Henryk, a potem dodał, zerkając na mnie: – Ale myślę, że z wami nie musiałbym uciekać ani przez okno, ani w ogóle.
Usiedliśmy potem na ławce przy sanatoryjnej fontannie. Krystyna poszła po herbatę do automatu. Henryk spojrzał na mnie i powiedział cicho:
– Wie pani, Zofio, wy byście razem mogły prowadzić kabaret.
Parsknęłam śmiechem. Sama nie wiedziałam, skąd ten odruch. I wtedy dotarło do mnie, że od dwóch godzin nie czułam irytacji. Ani wściekłości. Ani samotności. Krystyna może i była głośna, ale coś się zmieniło. Może w niej, a może we mnie.
Wróciłyśmy do pokoju i pierwszy raz zapytała mnie, czy nie przeszkadza mi lampka nocna. Odparłam, że nie. I nie kłamałam.
Propozycja nie do odrzucenia
Zaczęło się niewinnie. Wieczór w świetlicy, stolik pod oknem, gra w „państwa-miasta”. Krystyna uparła się, żeby dodać kategorie „imiona byłych”, co wywołało salwę śmiechu. Henryk przy literze „R” wpisał „Renata” i teatralnie zaznaczył, że nie chce do tego wracać. Ja przy „M” miałam „Marian”, ale szybko zamazałam, zanim zdążyli zapytać.
Grało nam się dobrze. Atmosfera była lekka, jakby między nami nie było żadnych wcześniejszych spięć. Krystyna raz nawet podała mi herbatę, zanim o nią poprosiłam. Patrzyłam, jak Henryk przeskakuje między nami wzrokiem. Wcale nie flirtował, tylko żartował, opowiadał, zagadywał. Było w nim coś kojącego.
I wtedy, zupełnie znienacka, rzucił:
– A może po sanatorium pojedziemy nad morze? We troje. Tak po prostu, jeszcze przed zimą. Co wy na to?
Zamarłyśmy. Krystyna zaczęła się śmiać, zaskoczona, ja uniosłam brwi.
– A pan będzie prowadził auto, czy my mamy pchać wózek? – zapytałam sucho.
– Ja mogę nawet pchać, jeśli wy zorganizujecie nocleg – odpowiedział z uśmiechem.
Krystyna spojrzała na mnie kątem oka. Szukała potwierdzenia, że to tylko żart. Ale Henryk mówił dalej, już bez śmiechu:
– Słuchajcie, nie żartuję. Nie ma nic złego w byciu trochę szalonym na starość. Pensjonat, śniadania, spacery brzegiem morza. Może to właśnie teraz trzeba spróbować, póki człowiek jeszcze może.
Nie odpowiedziałam od razu. Czułam, jak w środku we mnie coś się porusza. Lata przyzwyczajeń, samotności, ciszy. I nagle oni – dwoje ludzi, których przecież jeszcze tydzień temu nie znałam.
Krystyna powiedziała cicho:
– A może rzeczywiście? Co nam szkodzi.
Zerknęłam na nią, potem na Henryka. W głowie już widziałam fale, mewy, rybę z frytkami na deptaku.
– Może – odpowiedziałam po chwili. – Zobaczymy.
Wyjazd nad morze
Nie wiem, kiedy ta decyzja zapadła naprawdę. Może wtedy, kiedy Henryk przyniósł wydrukowaną ofertę pensjonatu w Sopocie i podał mi ją jak coś zupełnie zwyczajnego. Może kiedy Krystyna przyszła do pokoju z nowym kapeluszem i stwierdziła: „Na plażę, żeby się nie przypiec.” A może dopiero, gdy zobaczyłam morze.
Wynajęliśmy mały pensjonat kilka minut od plaży. Henryk spał w osobnym pokoju. Krystyna miała swoją szafkę w lodówce, ja swoją, choć i tak wszystko mieszało się przy śniadaniu. Codziennie chodziliśmy na długie spacery. Krystyna narzekała, że piasek za drobny, a ja że frytki za słone. Henryk wszystko komentował ze spokojem, jakby był między dwiema pogodami, które co chwilę się zmieniają.
Pierwszego dnia kupił nam watę cukrową. Trzymałyśmy ją jak dzieci, śmiejąc się, że zaraz się sklei nam cała twarz. Ludzie patrzyli – jedni z politowaniem, inni z uśmiechem. Czułam się lekka, jakbym na chwilę przestała być starą, zgryźliwą babą z sanatorium.
Wieczorem usiedliśmy na ławce przy molo. Krystyna popijała herbatę z termosu, Henryk opowiadał, że kiedyś tańczył na festynie w Gdyni z kobietą, która miała dwie lewe nogi i złote serce. Ja słuchałam. Tylko słuchałam. I było mi dobrze.
W pewnym momencie powiedziałam półgłosem:
– Nigdy bym nie powiedziała, że polubię Krystynę. I że pojadę gdziekolwiek z kimkolwiek.
Krystyna spojrzała na mnie zaskoczona, ale nic nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko lekko, a potem oparła się wygodniej na ławce.
Henryk, patrząc przed siebie, rzucił z przekąsem:
– A ja nigdy nie sądziłem, że dwa anioły będą się bić o moje serce.
Parsknęłyśmy śmiechem niemal jednocześnie. I przez chwilę naprawdę nie wiedziałam, co bardziej mnie zaskakuje – to, że znowu się śmieję, czy to, że Krystyna śmieje się razem ze mną.
Zofia, 68 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój partner wydaje fortunę na sushi, a mi zostaje najtańszy makaron. Ledwo starcza na czynsz i kredyt”
- „Moja 20-letnia córka nienawidzi mojego nowego męża. Zrobiła taką aferę, że miałam ochotę uciec z domu”
- „Podczas dożynek znalazłam telefon. Zdjęcie w nim ujawniło romans, o którym nie miałam pojęcia”

