Reklama

Codziennie wstaję o 6:15. Prysznic, kawa, mejkap na autopilocie. Wsiadam do auta – korek, szklana twarz, siedem wiadomości na Slacku. Praca. Ludzie pytają, czy może „ogarniemy to dziś na ASAPie?”. Ogarniam. Wracam do domu – Artur jest. Ale równie dobrze mogłoby go nie być. W milczeniu jemy kolację. Czasem coś powie. O kimś z pracy. O jakiejś awarii. O pogodzie. Nikt nie mówi o nas.

Reklama

Byłam kiedyś zakochana. Naprawdę. Ślub był jak z bajki – bo bajki sprzedają się dobrze na Instagramie. Obrączki z platyny, wzruszeni rodzice, uśmiechy pod rzęsami i ujęcia z drona. Suknia z trenem, który trzeba było poprawiać co pięć kroków. Wzruszająca przysięga i jeszcze bardziej wzruszające raty kredytu, które pozostały po tej wzniosłości.

Ale dziś, kiedy przeglądam te zdjęcia, widzę tylko dobrze zmontowany spektakl. I siebie – jak aktorkę, która grała główną rolę w przedstawieniu o miłości, choć już wtedy coś cicho skrzypiało w środku.

– Po co mi był ten teatr? – pytam siebie czasem, parząc wodę na herbatę.

I nie umiem sobie odpowiedzieć.

Gdybyśmy się rozwiedli, zostałaby tylko rata kredytu

Życie po ślubie nie przypominało niczego, co znałam z romantycznych filmów. Nie było świec, kąpieli z pianą, śniadań do łóżka ani nocnych rozmów o marzeniach. Były za to osobne tryby funkcjonowania, jakbyśmy byli dwoma równoległymi systemami operacyjnymi. Artur wychodził wcześnie, ja wracałam późno. Mijaliśmy się w łazience, w kuchni, czasem w korytarzu. Szybkie posiłki, czasem w milczeniu, czasem z radia grało coś cicho w tle. Bez spojrzeń. Bez dotyku. Tylko rachunki – te zawsze na czas.

Próbowałam. Robiłam jego ulubione dania, choć nie pytał, co gotuję. Zostawiałam bilety na weekend w Kazimierzu na lodówce, ale on zawsze miał coś innego. „Muszę jeszcze skończyć prezentację” – mówił, a ja nie dopytywałam. Nawet już nie czułam złości. Raczej taki wewnętrzny bezruch, jakbyśmy oboje utknęli pod wodą i nie mogli się wynurzyć.

Pewnego dnia, ku mojemu zaskoczeniu, usiedliśmy razem do śniadania. Sobotni poranek, cisza, kawa, dwie grzanki i mały słoik konfitury. To była chwila – krótka, jak błysk, i właśnie wtedy to powiedziałam.

– Gdybyśmy się rozwiedli, rata nadal by została.

Artur spojrzał na mnie, spokojnie, bez drżenia powieki, jakby to był komentarz do prognozy pogody.

– Ale przynajmniej byłoby ciszej.

Nie wiem, czy najpierw poczułam pustkę, czy usłyszałam własne milczenie. Jego słowa nie były ani złośliwe, ani dramatyczne. Były po prostu prawdziwe. Śmialiśmy się przez chwilę, oboje, jakby to był żart. Ale śmiech był pusty, suchy. Ja śmiałam się, żeby nie zapłakać. On – nie wiem po co. Może ze zmęczenia. Może z rezygnacji.

Co się z nami stało? Kiedy przestaliśmy się dotykać, rozmawiać, czekać na siebie? Czy to już koniec, skoro przestaliśmy nawet się kłócić?

W tamtym momencie poczułam, że kredyt, który kiedyś wydawał się wspólnym planem, stał się naszym największym więzieniem. Połączył nas skuteczniej niż obrączki.

Ostatnia próba

Długo zbierałam się, żeby z nim porozmawiać. Nie o zakupach, nie o pracy, nie o tym, co kupić teściowej na imieniny. Chciałam porozmawiać o nas. A raczej zapytać, czy „nas” jeszcze w ogóle istnieje. Przez tydzień w głowie układałam pytania. Próbowałam sobie wyobrazić każdą możliwą wersję tej rozmowy. A kiedy w końcu ją zaczęłam, wszystko i tak potoczyło się inaczej.

Siedział na kanapie, patrzył w telewizor, w którym leciał jakiś program informacyjny, ale nie wydawał się zainteresowany. Przerwałam mu.

– Jeszcze nas coś łączy? Czy to tylko ten cholerny kredyt?

Nie od razu odpowiedział. Odłożył pilot, spojrzał na mnie i powiedział cicho:

– Nie wiem. Nie czuję już... ciebie.

Zrobiło mi się zimno, mimo że kaloryfery pracowały na pełnych obrotach. To było jak szarpnięcie. Jak zimny prysznic, którego się nie spodziewasz, mimo że stoisz pod kranem.

– Ty nawet nie zauważyłeś, że przestałam kupować twoje ulubione ciastka – powiedziałam z wyrzutem, choć to było coś więcej niż tylko ciastka. To było wszystko, czego przestałam dla niego robić, bo przestałam widzieć w tym sens.

– Bo już dawno przestałem ich potrzebować – odpowiedział spokojnie. I choć mówił bez emocji, te słowa mnie ugodziły. To była prawda. On nie potrzebował już moich gestów, mojej troski, mojego bycia obok.

Nie płakałam. Nie krzyczałam. Było mi tylko dziwnie pusto, jakby ktoś właśnie wyjął mi ze środka całą treść, zostawiając tylko wydmuszkę.

On wyglądał na pogodzonego z losem. Nie zrezygnowanego, nie smutnego – pogodzonego. Jak ktoś, kto już dawno przestał walczyć i teraz po prostu siedzi na ławce, patrząc na pole bitwy z oddali. I ja tam obok niego siedziałam. Na tej samej ławce, ale każde z nas we własnej ciszy.

Mogłam jeszcze coś powiedzieć. Mogłam walczyć. Ale coś we mnie pękło. Może to była ta ostatnia próba. Może już nie było czego ratować.

Cisza przed burzą

Po tej rozmowie coś się zmieniło. Nie na lepsze, nie na gorsze – po prostu bardziej ucichło. Miesiąc minął nam jak w zawieszeniu. Mijaliśmy się, żyliśmy obok siebie, jakbyśmy wynajmowali dwa pokoje w tym samym mieszkaniu. Codzienność toczyła się bez zakłóceń: zakupy, pranie, praca, rachunki. Nawet nie kłóciliśmy się już o to, kto wyrzuci śmieci. Milczenie okazało się prostsze niż rozmowa.

Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej. Był cichy wieczór, pachniało czymś smażonym od sąsiadów. W przedpokoju było chłodniej niż zwykle. Weszłam do salonu i zobaczyłam je na stole – dokumenty rozwodowe. Netfliksy, seriale, nic nie grało. Leżały same, starannie ułożone. Obok kartka. Dwa zdania.

„Podzieliłem kredyt po połowie. Przynajmniej to możemy zrobić uczciwie”.

Usiadłam przy stole. Zsunęłam palcem dokumenty na bok. Płakałam. Ale nie tak, jak wtedy, gdy boli. Płakałam z ulgi. Ze smutku też. Zresztą, trudno było to rozdzielić. To było jak przecięcie liny, która od dawna wrzynała się w nadgarstek.

Samotność kosztuje mniej

Przeprowadzka zajęła mi trzy dni. Kawalerka w starym bloku na Woli – nie było tam nic spektakularnego, ale było cicho. Kredyt ciągle wisiał nade mną, ale nie czułam się już przywiązana do nikogo, tylko do cyferek na koncie. To była ulga. Dziwna, gorzka, ale ulga.

Wieczorami zapalałam tylko jedną lampkę. Gotowałam dla siebie, jak lubię – ryż z warzywami, bez mięsa, bez kompromisów. Nie musiałam już kupować czyichś ciastek. Nie musiałam pytać, czy zostaje na kolację. Nie musiałam grać w związek.

Samotność była głośna na początku. Zegar tykał głośniej, zmywarka brzmiała jak samolot, a podłoga skrzypiała z każdym krokiem. Ale z dnia na dzień robiło się ciszej. Spokojniej.

Któregoś wieczoru usiadłam przy oknie i pomyślałam, że może to właśnie jest początek. Nie bajki. Nie romantyzmu. Początek czegoś mojego. I że może samotność nie jest taka straszna. Może prawdziwa miłość nie zaczyna się od ślubu, tylko od szczerości. Z samą sobą.

Katarzyna, 30 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama