Reklama

Mieszkałam sama. Od zawsze. Życie mi się tak nie ułożyło. Pracowałam, wracałam do domu, przebierałam się w dres, zmywałam resztki makijażu z twarzy i szłam do kuchni. To było moje królestwo. Wszystkie przepisy znałam na pamięć. Nikt nie robił lepszego sernika dyniowego jesienią ani bardziej puszystej drożdżówki z rabarbarem na początku czerwca. Jednak najczęściej piekłam to jedno: ciasto czekoladowe ze śliwką. Wilgotne, miękkie w środku, lekko gorzkie. Nie miałam tylko z kim się nim dzielić. Czasem dzwoniły koleżanki. Czasem przychodziła sąsiadka z dołu po przepis. Tak mi sio życie ułożyło, że byłam sama jak palec.

Wzruszyłam tylko ramionami

– Znowu pieczesz? – spytała sąsiadka z dołu, otulona w puchowy szal, chociaż była dopiero połowa września.

– Tak jakoś wyszło… – odpowiedziałam, przecierając blat. – Miałam śliwki i szkoda mi było, żeby się zmarnowały.

– Pachnie aż na klatce. Marek z czwartego powiedział, że przez ten zapach zgłodniał w połowie drogi do samochodu – zaśmiała się. – No ale przecież ty... sama jesz te swoje cuda?

Wzruszyłam ramionami, choć w środku coś mnie ścisnęło.

– Czasem sąsiadki wpadną, czasem komuś zawiozę kawałek.

– Z Mareczkiem mogłabyś kiedyś wypić herbatę. Mężczyzna porządny. Samotny też.

– Pani Lucyno…

– Dobrze mówię. Gdybyś mi dała kawałek, to bym mu zaniosła. Powiem, że została ci resztka.

Spojrzałam na ciasto. Może... może to nic nie zaszkodzi?

– Dobrze, dam ci kawałek, ale... Nie mów, że ode mnie. Powiedz, że przypadkiem dostałaś.

– Oj, już ty się nie martw. Zobaczysz, jutro sam po nowy kawałek przyjdzie.

Pani Lucyna wyszła z uśmiechem i ciepłym ciastem owiniętym w ręcznik. A ja zostałam w kuchni, patrząc na pusty talerzyk.

Pokiwałam głową

Następnego dnia, późnym popołudniem, usłyszałam pukanie do drzwi. Nie dzwonek – pukanie, ciche, jakby niepewne. Otarłam ręce o fartuch i otworzyłam.

– Dzień dobry... – powiedział mężczyzna stojący w progu. Wysoki, szpakowaty, w ciemnej kurtce. – Przepraszam, że tak z zaskoczenia. Jestem Marek. Z czwartego piętra.

– Wiem, znam pana z widzenia – uśmiechnęłam się odruchowo. – Wejdzie pan?

Zawahał się, ale wszedł.

– Pani Lucyna przyniosła mi wczoraj kawałek ciasta. Mówiła, że przypadkiem dostała. Ale... ono było zbyt dobre, żeby wierzyć w przypadki.

– To tylko czekoladowe ze śliwką – wzruszyłam ramionami.

– „Tylko” to kiepskie słowo. To było najlepsze ciasto, jakie jadłem od lat. I pomyślałem… może jest jeszcze kawałek?

Zaśmiałam się.

– Mam świeże. Właśnie wystygło.

– To ja chętnie… jeśli nie robię kłopotu.

– Nie. Żaden kłopot.

Zaparzyłam herbatę. Marek siedział przy stole, przy tym pustym talerzyku. Kroiłam ciasto powoli, może zbyt powoli, jakby każda sekunda miała jakieś znaczenie.

– Nie sądziłem, że tu tak pachnie – rzucił, patrząc w stronę piekarnika.

– Zawsze piekę popołudniami. Taki nawyk. Jak nie mam nic do roboty, to…

– To piecze się czekoladowe ze śliwką? – dokończył.

Pokiwałam głową.

– Dobrze pan zgadł.

Nie komentowałam

– Nie chcę wyjść na niegrzecznego, ale... czy mogę dostać przepis? – zapytał, odkładając łyżeczkę na talerzyk z taką ostrożnością, jakby była ze szkła.

– Na pewno pan sobie poradzi?

– No… kuchni to ja się boję trochę – zaśmiał się. – Ale może moja córka spróbuje. Lubi piec. Ma siedemnaście lat i więcej odwagi ode mnie.

– Ma pan córkę?

– Mam. Hanię. Mieszka z matką, ja ją tylko czasem zabieram na weekendy. Za rzadko, wiem. Ale staram się być obecny w jej życiu, chociaż... no, różnie bywało.

Pokiwałam głową. Nie komentowałam.

– Wie pani, jak człowiek po czterdziestce zostaje sam, to myśli, że już będzie tylko śniadanie na stojąco i mrożone pierogi. A tu nagle jakiś kawałek ciasta potrafi człowieka zatrzymać w miejscu.

Nie odpowiedziałam od razu. Wzięłam zeszyt, ten stary, z plamami po jajkach i kredce do ust zamiast zakładki. Wyrwałam kartkę, zapisałam przepis, bardzo starannie.

– To pani charakter pisma? – zapytał, biorąc kartkę.

– Tak. A czemu pan pyta?

– Bo ładny. Taki... ciepły.

Uśmiechnęłam się. Marek wstał, jeszcze raz spojrzał na talerzyk.

– Może... mogę pani kiedyś przynieść coś ode mnie? Robię całkiem niezłą nalewkę z pigwy.

– To chętnie spróbuję – odpowiedziałam, zdziwiona, że mówię to tak naturalnie. – Ale tylko jeśli pan przyjdzie z nią osobiście.

– No jasne – zaśmiał się. – To nie koniec świata, tylko czwarte piętro.

Spojrzał na mnie

Tydzień później Marek przyniósł nalewkę.

– Myślałem, że nie trafię – powiedział, wchodząc do środka. – Klatka pachniała już ciastem i trafiłem tu po zapachu.

– To dziś nie ciasto – uśmiechnęłam się. – Dziś piekę chleb.

– Chleb? – uniósł brwi. – Jak za dawnych czasów?

Usiadł przy stole. Na kuchence pyrkał garnek z zupą, zapach był inny niż zwykle – cebula, czosnek, rozmaryn.

– Cicho tu u ciebie.

– Cisza dobrze robi, jak się ją zaakceptuje.

– A ja ją odpychałem. Telewizor, radio, hałas. A potem zostaje noc. I wtedy dopiero człowiek słyszy, co naprawdę myśli.

Podałam dwie szklanki i nalałam po trochę nalewki. Pachniała mocno, z lekko kwiatową nutą. Usiadłam naprzeciwko.

– Myślałam kiedyś, że będę mieć pełen dom – powiedziałam. – Gwar, dzieci, męża, psa. A wyszło... jak widać.

– U mnie wyszło, ale się rozeszło – powiedział. – Gwar uciekł, pies też.

– To może... od czegoś trzeba zacząć na nowo?

Spojrzał na mnie. Długo. Bez uśmiechu, ale i bez smutku.

– Może właśnie od chleba.

Zaskoczył mnie

Następnego dnia bochenek jeszcze nie zdążył dobrze wystygnąć. Marek siedział przy stole w swetrze, który pachniał deszczem. Przyniósł tym razem słoik własnych ogórków.

– Moja mama zawsze mówiła, że chleb bez ogórka to jak list bez znaczka – mruknął, otwierając pokrywkę z wyraźnym oporem.

– A moja, że chleb najlepiej smakuje z kimś przy stole – odpowiedziałam, kładąc grube pajdy na talerzyki.

Jedliśmy w milczeniu. Żadne z nas nie próbowało zagadywać. Czasem najlepsze rozmowy odbywają się właśnie wtedy, gdy nikt nie mówi.

– Dobre? – zapytałam po chwili.

– Tak dobre, że aż boli, że nie znałem tego smaku wcześniej – powiedział powoli.

Milczałam. W takich chwilach nie ma sensu nic dopowiadać.

– Wiesz... – zaczął nagle, już bez „pani”, bez dystansu. – Nigdy nie pomyślałbym, że zwykła sąsiadka, co piecze ciasto, może człowieka tak rozbroić.

– Nie jestem zwykła.

– Wiem. I nie jesteś tylko sąsiadką. Jeśli chcesz... – przerwał na moment – mogłabyś kiedyś upiec to ciasto dla dwóch osób. Tak... nie z przyzwyczajenia. Tylko z intencją.

Spojrzałam na niego, a potem na piekarnik. I przez moment miałam wrażenie, że naprawdę z kimś dzielę ten dom.

– Upiekę. Ale nie dziś. Dziś zjemy chleb.

Odnalazłam szczęście

W niedzielę nie padało. Słońce zaglądało do kuchni leniwie, obrysowując światło wokół filiżanek. Ciasto wystygło na parapecie. Pachniało dokładnie tak, jak wtedy, kiedy wszystko się zaczęło – czekoladą i śliwkami.

– Upiekłaś – powiedział, wchodząc bez pukania, jakby robił to od zawsze.

– Mówiłam, że upiekę. Dla dwóch. Z intencją – uśmiechnęłam się, krojąc ciasto.

– To chyba pierwszy raz, kiedy ktoś piecze coś specjalnie dla mnie.

– Niemożliwe.

– Naprawdę. Zawsze to ja coś robiłem dla kogoś. A tu... ciasto.

Usiedliśmy. Bez pośpiechu. Jedliśmy wolno, jakby każdy kęs był czymś więcej niż tylko jedzeniem.

– Wiesz, że Lucyna z dołu już się wypytuje, czyśmy już zaręczeni? – rzucił Marek z uśmiechem.

– Naprawdę?

– Tak. Powiedziała, że jak kobieta piecze, a mężczyzna nosi ogórki, to już po sprawie.

– A ty? Co jej odpowiedziałeś?

– Że jeszcze nie, ale chleb już piekliśmy razem, więc coś jest na rzeczy.

Zaśmiałam się. Pierwszy raz od dawna tak szczerze.

– Chcesz kawałek na wynos?

– Nie. Chcę zostać. Może... posprzątam po herbacie?

Nie odpowiedziałam. Wstałam i podałam mu ścierkę.

Anna, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama