„Skończyłam prawo, ale nie chcę brać udziału w wyścigu szczurów. Pasuje mi moja praca na kasie w dyskoncie”
„– Ale... przecież skończyłaś prawo – powiedziała mama, cicho, prawie z żalem. – I co z tego? – odpowiedziałam spokojnie. – Naprawdę chcecie, żebym całe życie robiła coś, czego nie czuję, tylko dlatego, że kiedyś podjęłam decyzję, która miała uszczęśliwić was?”.

Nigdy nie miałam problemu z nauką. Rodzice powtarzali, że jestem „materiałem na panią mecenas”, a ja chłonęłam to jak gąbka. Studiowałam prawo, nie kwestionując tej decyzji. Po prostu — tak się powinno. Po pięciu latach miałam w ręce dyplom jednej z najlepszych uczelni i… pustkę w środku. Żadna kancelaria nie wzbudzała we mnie ekscytacji, a rozmowy o sukcesach w branży prawniczej przyprawiały mnie o ból głowy. I wtedy, trochę przypadkiem, trafiłam na ogłoszenie: „Zatrudnimy kasjerkę, elastyczny grafik”. Dwa dni później stałam za kasą w dyskoncie i poczułam coś, czego nie czułam nigdy na studiach — spokój. Nagle zrozumiałam, że nie muszę brać udziału w wyścigu, którego reguł nawet nie rozumiem. I że życie nie zawsze musi wyglądać tak, jak sobie to wyobrażali inni.
Wtedy to do mnie dotarło
W ostatni dzień studiów siedziałam na marmurowym parapecie wydziału prawa i gapiłam się w niebo. Obok mnie Magda i Kamil z wypiekami na twarzach debatowali, kto do jakiej kancelarii składa CV. Jedna z najlepszych, duża międzynarodowa, kancelaria z tradycją. Głowy pełne ambicji, serca napompowane dumą.
– A ty gdzie aplikujesz? – spytała Magda.
Zawahałam się. Miałam wrażenie, że jeśli powiem prawdę, coś się złamie.
– Jeszcze nie wiem – rzuciłam półgębkiem. – Chyba potrzebuję chwili oddechu.
Pokręciła głową.
– Szkoda marnować moment. Teraz trzeba się pokazać. Pokazać pazur.
Wszyscy dookoła szykowali pazury. Ja tylko marzyłam, żeby zdjąć ten żakiet, który drapał mnie w szyję i iść gdzieś, gdzie nie muszę grać twardej. Przez pięć lat próbowałam się dopasować: do wykładowców, do znajomych, do wizerunku prawniczki, która wie, czego chce. Ale ja nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że nie chcę zostać jak ci, co śpią po cztery godziny i żyją w kalendarzu Google’a.
Wieczorem wróciłam do mieszkania, spojrzałam na swój dyplom i odłożyłam go na półkę. A potem otworzyłam laptopa i wpisałam „praca od zaraz, Warszawa”. Pierwsze ogłoszenie: „Kasjerka, pełen etat, umowa o pracę, elastyczne godziny”. Nie zastanawiałam się długo. Kliknęłam „aplikuj”. I przez chwilę poczułam, że naprawdę robię coś swojego.
Rozmowy w przymierzalni
Dzień próbny. Błękitny fartuch, identyfikator z moim imieniem przypięty krzywo, zbyt duże buty robocze. „To się nosi codziennie?” – zapytałam, próbując się uśmiechnąć do Moniki, która pokazywała mi zaplecze. Miała kredowy cień na powiekach i zmarszczki mimiczne, które zdradzały, że często się śmieje.
– Codziennie, ale się przyzwyczaisz – odpowiedziała, poprawiając moją plakietkę.
W szatni, między kurtką z puchu a plastikowym wieszakiem z napisem „Magda (druga zmiana)”, rozmawiało się o dzieciach, rachunkach i promocji na pralki. Nie o indeksie, nie o aplikacji, nie o tym, kto jaką zdobył rekomendację. Było cicho. Normalnie. I bez udawania. Wysypałam jabłka na stoisko i patrzyłam, jak Monika jednym ruchem ręki ustawia każde z nich ogonkiem do góry.
– Klient lubi, jak wygląda ładnie. To jak z życiem, nie? – rzuciła żartem.
Pokiwałam głową, niepewna, czy zrozumiałam. Na przerwie usiadłyśmy obok siebie, jadłyśmy kanapki. Moja była z hummusem, jej z mortadelą. Opowiadała, jak jej syna przeniesiono do klasy integracyjnej. Słuchałam uważnie.
– A ty? Co robiłaś wcześniej? – zapytała.
Wahałam się.
– Skończyłam prawo – powiedziałam cicho.
Zamilkła na moment.
– No proszę. I co cię przywiało do nas?
Wzruszyłam ramionami.
– Chciałam zobaczyć, jak się tu oddycha.
– I jak? – zapytała.
– Lepiej, niż myślałam – odpowiedziałam.
Wszystkie kody mam w głowie
Mój pierwszy samodzielny dzień na kasie. Serce biło mi szybciej niż na obronie pracy magisterskiej. Nie żartuję. Przed sobą miałam taśmę, czytnik, terminal i listę kodów, które Monika kazała mi wkuwać jak tabliczkę mnożenia. 4011 – banany. 4080 – brokuły. 4664 – pomidory malinowe. W głowie wszystko mi się mieszało.
– Dzień dobry – powiedziała starsza pani, wykładając warzywa jakby układała porcelanę.
– Dzień dobry – odpowiedziałam z nerwowym uśmiechem, szukając wzrokiem kodu na cebulę.
Ręce mi się trzęsły, ale przecież nie mogłam się pomylić. Nie tutaj. Nie po tych wszystkich latach udowadniania, że potrafię. Zeskanowałam wszystko powoli, dokładnie, starałam się, by moja praca była równa, elegancka, pewna.
– Nowa jesteś? – zapytała klientka.
– Tak, od dzisiaj.
– Widać. Ale spokojnie, dobrze ci idzie.
Uśmiechnęłam się szczerze. Jakby dała mi ocenę celującą. Po zmianie przebrałam się i usiadłam z Moniką w kantorku. Zmęczenie uderzyło mnie nagle – całe ciało miałam obolałe, nogi jak z waty.
– No i? Jak wrażenia?
– Nawet nieźle – odpowiedziałam.
– To dobrze – powiedziała i nalała mi herbaty z dzbanka, który pamiętał czasy PRL-u. – Tu naprawdę jest spokojnie.
Późnym wieczorem wróciłam do mieszkania. Otworzyłam szufladę, w której leżał mój dyplom. Przejechałam po nim palcem. A potem... zamknęłam szufladę bez żalu.
Rodzice mi nie uwierzyli
Niedzielne obiady u moich rodziców wyglądały zawsze tak samo. Talerze z cienkiej porcelany, obrus wyprasowany i niepisana tradycja: rozmowy o sukcesach. Cudze dzieci robiły aplikacje, wyjeżdżały na stypendia, „weszły do branży”. A ja… podawałam surówkę i modliłam się, żeby nie padło pytanie o moją pracę. Nie udało się.
– No to co dalej? – zapytał tata, krojąc schabowego.
– Pracuję – odpowiedziałam, nabierając ziemniaki. – W sklepie.
– W sklepie? – powtórzyła mama, jakby nie dosłyszała.
– Na kasie.
Zapadła cisza, tak gęsta, że można by ją kroić. Mój brat spojrzał na mnie z niedowierzaniem, jakby właśnie oznajmiła, że wstąpiłam do sekty.
– Ale... przecież skończyłaś prawo – powiedziała mama, cicho, prawie z żalem.
– I co z tego? – odpowiedziałam spokojnie. – Naprawdę chcecie, żebym całe życie robiła coś, czego nie czuję, tylko dlatego, że kiedyś podjęłam decyzję, która miała uszczęśliwić was?
– To nie tak... – zaczął ojciec.
– Właśnie że tak. Przez pięć lat byłam idealna. Teraz chcę być sobą.
Nie kłóciliśmy się. Nie było krzyków, płaczu, awantury. Tylko ta cisza, w której po raz pierwszy nie czułam się winna. Wyszłam wcześniej, nie czekając na deser. Szłam przez osiedle i czułam, że wreszcie przestaję spełniać cudze oczekiwania.
Jak z reklamy
– Dzisiaj ty stoisz na warzywach – oznajmiła Monika i wręczyła mi fartuch z zieloną lamówką. – Uśmiech numer pięć, klient królem.
Stanęłam przy skrzynkach z jabłkami i bakłażanami. Lubiłam to stanowisko. Blisko wejścia, mnóstwo rozmów. Ludzie kupują warzywa z namysłem – oglądają, pytają, porównują. Dają się zagadać.
– A te pomidory to skąd? – zapytała młoda kobieta z modnym warkoczem i wózkiem z niemowlakiem.
– Polska, z okolic Grójca. Wczoraj przyszła dostawa – odpowiedziałam.
Uśmiechnęła się, zadowolona. Po chwili podeszła do mnie dziewczyna, mniej więcej w moim wieku. Miała elegancki płaszcz, teczkę i lśniące włosy. Spojrzała na mnie z ciekawością.
– Anka? To ty?
Zamarłam. Paulina. Z roku. Robiła aplikację, bywała na galach. Ostatnio widziałam jej zdjęcie z konferencji w Wiedniu.
– Hej… – wydukałam, trochę speszona.
– Co ty tu robisz? Pracujesz tu?
– Tak, od paru miesięcy.
– A prawo?
– Mam dyplom w szufladzie. Na razie tam zostaje.
Zawahała się, po czym uśmiechnęła się ciepło.
– Dobrze wyglądasz. Spokojnie.
– Bo tak się czuję – odpowiedziałam.
– Zazdroszczę trochę. Ja mam ostatnio wrażenie, że ciągle gdzieś biegnę i nie wiem dokąd.
Po chwili odeszła, życząc mi miłego dnia. Stałam chwilę nieruchomo, obserwując, jak odchodzi. A potem wróciłam do układania gruszek. W idealnej ciszy, w idealnym porządku.
Cieszy mnie moje życie
Kiedyś myślałam, że życie toczy się po osi sukcesów. Że trzeba wspinać się po drabinie, zbierać punkty, kolekcjonować osiągnięcia. Przez długi czas naprawdę wierzyłam, że to jedyna droga. A potem z niej zeszłam. Nie z braku ambicji, nie z lenistwa, tylko z potrzeby odzyskania siebie.
Teraz budzę się rano i wiem, że nie czeka mnie walka o stanowisko, ani udawanie kogoś, kim nie jestem. Zakładam fartuch, wkładam wygodne buty i idę do ludzi. Do Moniki, która zna wszystkie składy wędlin na pamięć. Do pani Basi, która zawsze kupuje kefir i zadaje te same pytania. Do chłopaka, który nie mówi, ale zawsze uśmiecha się, kiedy daję mu resztę. Nie muszę nikomu imponować. Nikt mnie nie ocenia. Nikt nie pyta, czemu nie jestem wyżej, dalej, więcej. Nie jestem „panią mecenas”, ale jestem Anią. I to mi wystarcza.
Czasem ktoś mnie pyta, czy nie szkoda mi tych pięciu lat studiów. Może. Ale wiem jedno – gdybym znów miała podjąć decyzję, zrobiłabym to samo. Bo w dyskoncie, między regałem z pieczywem a kasą numer cztery, znalazłam coś, czego nie dało mi żadne orzeczenie ani przepis: spokój. Nie wiem, co będzie za rok, za pięć lat. Może wrócę do prawa, a może zostanę tu, gdzie jestem. Ale tym razem to ja wybieram. Nie mój plan zajęć, nie ambicje innych. Ja. I ten wybór, cichy, skromny, zwykły – to moje największe zwycięstwo.
Ania, 28 lat
Czytaj także:
- „Mąż chciał mi pomóc ze składaniem prania, ale złożył brudne ciuchy. Z taką pomocą niech mi lepiej zejdzie z oczu”
- „Przez ojca w domu wszystko musieliśmy robić pod linijkę. Nawet od stołu nie mogłam odejść bez pytania”
- „Młody księgowy zawrócił mi w głowie, a potem zostawił z bałaganem w papierach. Być może też z brzuchem”