Reklama

Kiedyś wyobrażałam sobie, że życie po trzydziestce będzie... inne. Nie jakieś spektakularne, bez fajerwerków, ale bardziej moje. Stabilne. Może mniej pośpieszne. Tymczasem co rano budzi mnie dźwięk ekspresu do kawy i powiadomień z Outlooka, czasem nie wiem, czy szybciej umyć zęby, czy odczytać maile. Tomek – mój mąż – robi mi śniadanie bez słów, a ja w zamian nastawiam mu pranie. Jesteśmy trochę jak dobrze naoliwiona maszyna. Bez awarii, bez emocji. Ale też bez żaru.

To miała być miła odmiana

Moja siostra Justyna zawsze była inna. Starsza o trzy lata, szybciej wyszła za mąż, szybciej urodziła dzieci. Zamieszkała na wsi, z dala od wszystkiego, co ja uznałabym za życie. A jednak zawsze miała w sobie coś twardego, konkretnego. Zazdrościłam jej tej zaradności, tej pewności, że miejsce, które wybrała, jest właściwe. Nawet jeśli było to pięć kilometrów od najbliższego sklepu.

Gdy więc zaproponowała, żebyśmy z Tomkiem przyjechali do niej na tydzień – „na wieś, odpocząć, złapać oddech” – poczułam coś dziwnego. Ekscytację. I może... nadzieję, że uda nam się znów być siostrami. Tak jak kiedyś. Pakowałam torby z przejęciem – jedzenie, kosmetyki, drobiazgi dla dzieci. Tomek tylko westchnął i dodał do bagażu skrzynkę piwa.

Zobaczysz, wieś ci się spodoba – rzuciłam w samochodzie, kiedy mijałyśmy już tabliczkę z nazwą miejscowości.

– Jassne – mruknął, nie odrywając wzroku od drogi.

Było dużo do zrobienia

Na początku wszystko wyglądało cudownie. Dzieci Justyny rzuciły się na mnie jak na Świętego Mikołaja. Prezenty rozpakowane w pięć minut, ale uściski – te były dłuższe. Tomek stał z boku, lekko spięty, ale uśmiechnięty. Justyna przytuliła mnie szybko, jakbyśmy się widziały wczoraj, nie rok temu.

– Dobrze, że jesteście. Chłopcy nie mogli się doczekać – powiedziała i już znikała z powrotem do kuchni.

Dom pachniał świeżym chlebem i cebulą. Na stole ogórki, jajka, pasztet. Swojsko. Tomek spojrzał na mnie porozumiewawczo, jakby mówił: „Jeszcze jest fajnie, ale to chwilowe”. I miał rację. Już po obiedzie, kiedy dzieci biegały po ogrodzie, Justyna podsunęła mi miskę marchewki

– Obierz, bo muszę nakarmić króliki.

Spojrzałam na nią zdziwiona. Czy to prośba, czy rozkaz? Ale nie protestowałam. Tomek w tym czasie zniknął z Pawełkiem – mężem Justyny – gdzieś do szopy. Wieczorem, przy herbacie, Tomek powiedział cicho:

To twoja siostra zaprosiła nas na urlop, czy do roboty?

Uśmiechnęłam się sztucznie.

– Daj spokój, ona po prostu tak ma. Wiesz, tutaj wszyscy sobie pomagają.

– No to ja się czuję, jakbym nie przyjechał w gości, tylko do pracy sezonowej. Zobaczysz, jutro dostanę kosiarkę albo siekierę.

Nie miał racji. Dostał grabie.

Siostra nam rozkazywała

Kolejnego dnia obudził mnie zapach smażonej cebuli i szczekanie psa. Z kuchni dochodziły przyciszone rozmowy. Wyszłam z sypialni w piżamie – zaspana, ale z nadzieją na spokojne śniadanie. Justyna już stała przy kuchence.

– Zrobisz naleśniki? – rzuciła przez ramię. – Ja muszę ogarnąć kury, bo Paweł poszedł z chłopakami do lasu.

Na stole czekała sterta brudnych talerzy po wczorajszym grillu. Zaczęłam zmywać bez słowa. Tomek pojawił się chwilę później.

– Dzień dobry. Co dzisiaj w planie? – zapytał z udawaną pogodą.

Justyna spojrzała na niego spod oka.

Skosiłbyś trawę? Kosiarka stoi za garażem. Tylko trzeba nalać benzyny.

Zamarł.

– Aha – mruknął. – A potem może jeszcze pole kukurydzy?

– Nie bądź śmieszny – rzuciła już z ganku, z koszykiem na jajka w dłoni.

Tomek nie powiedział nic więcej. Przez cały dzień był milczący. Po obiedzie, kiedy dzieci bawiły się przy piaskownicy, usiadł obok mnie na ławce i wyjął z kieszeni telefon.

– W mieście byłem niewidzialny, ale przynajmniej miałem święty spokój. Tutaj jestem widzialny. I wykorzystywany – powiedział cicho.

Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Sama czułam się rozdarta – Justyna traktowała mnie jak domownika, jak „jedną z nas”. Ale Tomek miał rację. Gość to gość. A my chyba nie byliśmy gośćmi.

Byłam w szoku

Wszystko pękło wieczorem czwartego dnia. Upał zelżał, siedzieliśmy wszyscy na tarasie. Dzieci spały, Paweł popijał piwo i dłubał w zębie. Tomek już nie udawał – był cichy, zmęczony i nieobecny.

Justyna wstała od stołu, poprawiła chustkę na głowie i rzuciła:

Będę musiała wam wystawić rachunek. 1000 złotych za tydzień jak w agroturystyce. Prąd, woda, jedzenie – no wiesz.

Zamarłam. Poczułam, jakby ktoś mnie spoliczkował. 1000 złotych?

– Rachunek? – powtórzyłam cicho.

– No tak. Przecież to wszystko kosztuje – odparła Justyna, jakby mówiła o pogodzie. – Gdyby nie było dzieci, to bym może nic nie mówiła, ale wiecznie nam brakuje.

Tomek spojrzał na mnie z tym swoim wyrazem twarzy, którego nienawidzę – wyrazem „a nie mówiłem?”.

– Justyna... myślałam, że nas zaprosiłaś... po prostu. Jak siostra siostrę – wydusiłam.

– I zaprosiłam. Ale to nie znaczy, że wszystko mam za was płacić – powiedziała z chłodem.

Tomek wstał, odsunął krzesło i wypalił:

– Chyba czas się pakować.

Nie zaprotestowałam. Nie mogłam. Czułam tylko, jak we mnie coś umiera.

Mama nie była zdziwiona

Tej nocy nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, a obok mnie Tomek oddychał spokojnie, jakby już zamknął ten rozdział. W końcu wstałam i wyszłam przed dom. Noc była ciepła, wilgotna. W trawie coś cykało, domy spały, nawet pies Justyny się nie odezwał.

Usiadłam na starym fotelu ogrodowym i zapatrzyłam się w ciemność. Pamiętam, jak biegałyśmy tu kiedyś z Justyną – po sadzie, po błocie, w gumiakach, z koszykami pełnymi jabłek. Babcia wołała z okna: „Z rodziną siła!”. Zawsze to mówiła. A potem umarła, a my rozjechałyśmy się w swoje życia.

Wyjęłam telefon i zadzwoniłam do mamy. Odebrała po trzecim sygnale.

– Mamo... Justyna chce, żebyśmy jej zapłacili za pobyt.

– Wcale mnie to nie dziwi – powiedziała sucho. – Z Justyną to trzeba ostrożnie. Ona zawsze liczyła każdy grosz.

– Ale przecież to rodzina...

– No właśnie. I dlatego się nie pożycza, nie wynajmuje, nie kombinuje. Bo potem boli.

Zamilkłam. Chciałam, żeby mnie pocieszyła. A ona tylko utwierdziła mnie w tym, co już czułam: że byłam głupia.

– Natalia – dodała ciszej – nie wszyscy mają serce takie jak ty.

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam w czarne niebo i czułam, jak łzy powoli spływają mi po twarzy.

Nie zamierzałam płacić

Rano w domu panowała cisza. Dzieci jadły śniadanie bez słowa, Justyna udawała, że mnie nie widzi, a Paweł jak zwykle milczał, jakby był zrobiony z drewna. Spakowaliśmy się szybko. Tomek wrzucał torby do bagażnika jak automat.

W kuchni zostawiłam kopertę a w niej 200 zł dla dzieci. Justyna nawet nie wyszła nas pożegnać. Wysłała tylko Kasię, najmłodszą, żeby przytuliła się na do widzenia. Paweł stał w cieniu werandy, z założonymi rękami, jakby bał się podejść.

– Może przesadziłam? – zapytałam, gdy ruszyliśmy.

Tomek nie od razu odpowiedział.

– Nie. Po prostu się przekonałaś.

Droga powrotna była cicha. Ani nie włączyliśmy radia, ani nie rozmawialiśmy. Miasto przywitało nas chłodnym cieniem bloków i dźwiękiem tramwaju. W mieszkaniu unosił się zapach kurzu i jakiegoś niedokończonego życia. Usiedliśmy w salonie, każdy na swoim końcu kanapy.

Wieczorem przeglądałam zdjęcia z dzieciństwa. Byłyśmy tam razem z Justyną – w kaloszach, z rozbieganymi oczami, z babcią na tle starej gruszy. Myślałam wtedy, że jesteśmy na zawsze.

Tomek stanął za mną i położył mi rękę na ramieniu.

Czasem lepiej wiedzieć, niż żyć iluzją – powiedział.

Kiwnęłam głową. Wiedziałam, że miał rację, ale bolało.

Natalia, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama