Reklama

Nie planowałam niczego nadzwyczajnego. Zwykły październikowy weekend na działce – trochę spacerów, kilka godzin zbierania grzybów i dużo ciszy, której tak bardzo potrzebowałam po tygodniu w pracy. Gdy siostra zadzwoniła i zapytała, czy może wpaść „na dwa dni”, nie widziałam powodu, by odmówić. Miała przyjechać z koszykiem i nożem na grzyby, a wyjechać najpóźniej w niedzielę rano. Tymczasem została na tydzień. Z dnia na dzień przejmowała przestrzeń, wygody i… mnie. A ja, z gospodyni, zmieniłam się w jej osobistą sługę w „leśnym spa”, które sama sobie urządziła.

Miały być grzyby i kawa

– Tylko dwa dni – powiedziała, gdy wypakowywała się z auta. – Trochę grzybów, kawa na tarasie i wracam. Nawet nie musisz się mną zajmować!

Z uśmiechem przyjęłam tę deklarację, chociaż dobrze znałam swoją siostrę. Zawsze mówiła jedno, a robiła drugie. Ale próbowałam być dobrej myśli. Sama miałam ochotę na wspólne śniadania i rozmowy bez pośpiechu. Myślałam naiwnie, że to będzie sielski weekend jak z katalogu – my dwie, śmiech, kapelusze pełne podgrzybków i wieczorne wino przy kominku.

Zaczęło się całkiem niewinnie. Przyjechała z samego rana, energiczna jak zwykle, z wielką torbą i jeszcze większą walizką, którą z trudem wtoczyła do mojego domku.

– Bo wiesz, pogoda bywa kapryśna, a ja nie wiedziałam, czy będzie cieplej, czy chłodniej – tłumaczyła się, gdy wypakowywała cztery swetry, dwa szlafroki i zestaw kosmetyków, jakby miała nagrywać reklamę luksusowego hotelu.

Zaraz potem wyciągnęła blender z torby.

– No co? Chyba nie będę przez dwa dni pić zwykłej kawy! – rzuciła wesoło.

Patrzyłam, jak rozkłada się po całym salonie, jakbyśmy były w apartamencie, a nie na mojej skromnej działce. Uśmiechałam się, choć coś zaczynało mnie lekko uwierać. Mimo to powtarzałam sobie: tylko dwa dni. Jeszcze nie wiedziałam, że po dwóch dniach dopiero się rozkręci.

Walizka większa niż moja szafa

Kiedy zajrzałam do jej walizki, oniemiałam. Była wypchana po brzegi jak na dwutygodniowy rejs po fiordach, nie weekend na działce. Kosmetyczka miała rozmiar podręcznego bagażu, a w niej rzeczy, o których istnieniu nie miałam pojęcia – maski algowe, masażery do twarzy, jakieś szklane bańki, jadeitowe rolki.

– Dobrze ci zrobi – powiedziała, gdy wyciągała kolejne specyfiki. – Po to się przyjeżdża do lasu, żeby zadbać o siebie!

Nie dyskutowałam. W końcu każdy odpoczywa, jak lubi. Ale kiedy wyjęła specjalną matę do jogi i rozłożyła ją w salonie, robiąc świecę pod sam żyrandol, zaczęłam mieć wątpliwości.

– Ooo, jakie masz tu cudowne światło – westchnęła z zachwytem, rozciągając się jak kot. – Idealne do porannej praktyki i medytacji. Przestawię sobie trochę mebli, dobrze?

Nie czekała na odpowiedź. W trzy minuty moja cicha, poukładana przestrzeń zamieniła się w minimalistyczną strefę wellness. Dywan zwinęła, fotele przesunęła, a pod okno ustawiła świeczki i dyfuzor zapachowy.

Wieczorem zrobiła sobie domowe spa w łazience. Pół godziny słychać było bulgotanie, syczenie i coś jakby mieszanie mikstur w laboratorium. Gdy weszłam po nią sprawdzić, czy wszystko w porządku, w wannie pływały kwiaty, a siostra siedziała w pianie z maseczką błotną na twarzy.

– Taki relaks, siostrzyczko! Czemu nie robisz sobie takich kąpieli częściej?

Bo nie mam czasu na dwugodzinne rytuały i nie trzymam suszonych płatków róż w szafce. Ale tego już nie powiedziałam. Kiwnęłam głową. Przecież to tylko dwa dni. Jeszcze wtedy w to wierzyłam.

Dom zamieniła w gabinet odnowy

Trzeciego dnia rano, gdy weszłam do kuchni z zamiarem zrobienia sobie zwykłej kawy, zastałam ją w białym szlafroku, z turbanem na głowie i... rozłożonym zestawem do manicure. Na moim stole. Obok czajnika i chlebaka.

– Oj, przepraszam, ale tu jest najlepsze światło – powiedziała, malując paznokcie z precyzją godną chirurga.

– A mogę chociaż zrobić sobie herbatę?

– Jasne, tylko nie ruszaj stołu, bo mi się rozleje – odpowiedziała bez podnoszenia wzroku.

Zaparzyłam herbatę, trzymając czajnik w powietrzu i balansując między oliwką do skórek a lampą UV. Kiedy udało mi się w końcu znaleźć wolne miejsce na kubek, zauważyłam na blacie karteczkę. Plan dnia. Jej plan. „9:00 – joga i medytacja; 10:00 – smoothie z pokrzywy i pietruszki; 11:00 – kąpiel parowa na twarz; 12:30 – obiadek z siostrą; 14:00 – czytanie na leżaku; 16:00 – masaż stóp (może da się siostrę namówić?); 18:00 – kolacja i maska algowa”.

Przetarłam oczy, ale to nie był żart. Ona naprawdę traktowała moją działkę jak ośrodek wypoczynkowy. Nawet przygotowała playlistę „leśnego chilloutu” i zaproponowała mi wspólne słuchanie dźwięków tybetańskich mis.

– Chcesz, to cię nauczę oddychać – rzuciła entuzjastycznie. – Większość ludzi nie umie oddychać przeponą!

Nie chciałam oddychać, chciałam po prostu usiąść z kawą i gazetą. Ale zanim się obejrzałam, siedziałyśmy już na tarasie w pozie lotosu, a ona korygowała mój kręgosłup. I wciąż powtarzała:

– Ale ty jesteś spięta! Musisz się otworzyć na relaks.

A ja zaczęłam się zamykać. Coraz bardziej.

Obsługa all inclusive

Nie wiem, kiedy dokładnie przeszłam z roli siostry do roli personelu pomocniczego. Może wtedy, gdy poprosiła mnie, żebym podgrzała jej termofor na masaż brzucha, bo sama ma mokry lakier. A może już wcześniej, gdy po raz trzeci gotowałam bulion warzywny na lekki, oczyszczający obiad.

– Ty zawsze tak dobrze gotujesz – powiedziała z uśmiechem, odsuwając talerz po trzech łyżkach. – Tylko mogłabyś dać mniej soli. Sól zatrzymuje wodę, a ja próbuję się oczyścić.

– Jasne – odparłam, dusząc w sobie całą odpowiedź, jaka naprawdę cisnęła się na język.

Ona odpoczywała, a ja? Latałam z mopem, bo w łazience urządziła sobie rytuał parowy z eukaliptusem, który skończył się małą powodzią. Wycierałam podłogi, bo „przy poślizgnięciu można sobie skręcić kark”, i zbierałam porozrzucane skarpetki, które według niej „same zsunęły się z krzesła”. Po południu zapytała mnie, czy mogłabym jej zrobić zdjęcie na Instagrama, bo światło jest genialne, a ona właśnie zakończyła detoks.

– Pamiętaj, od pasa w górę, żeby nie było widać moich spodni od piżamy – instruowała mnie, ustawiając się wśród kocy, kubka herbaty ziołowej i książki, której nie przeczytała nawet do połowy.

A wieczorem?

– Mogłabyś mi zrobić herbatkę z kurkumą i miodem? Trochę mnie kłuje w gardle. I przy okazji... może dasz radę wymasować mi kark? Rano się źle wyspałam.

Zaparzyłam herbatkę. Zrobiłam masaż. A potem poszłam do swojego pokoju i zamknęłam drzwi na klucz. I po raz pierwszy pomyślałam: mam dość.

Cudowne siostrzane więzi

Piątego dnia obudziła mnie woń kadzidła i dźwięki mis tybetańskich. Nie, nie śniłam. Moja siostra urządziła sobie poranny rytuał wdzięczności. W moim salonie. Przy otwartym oknie. W samym staniku i legginsach, bo energia lepiej krąży.

– Dzień dobry, siostrzyczko! – rzuciła z uśmiechem. – Zrobiłabyś owsiankę z jabłkiem? Tylko nie gotuj jej w mleku, mleko mnie zapycha. A, i nie dodawaj cukru, może być syrop klonowy – ale tylko ten prawdziwy, z lodówki.

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam, jak rozciąga się w pozycji wojownika na moim ulubionym kocu, tym, który miałam zamiar wyprać, kiedy tylko zniknie z niego zapach eukaliptusa i olejku lawendowego. W południe powiedziała, że tak cudownie tu, że chyba zostanie do końca tygodnia. I dodała:

– Zrobiłam sobie wolne. Przecież ty i tak siedzisz tu sama, a we dwie raźniej, prawda?

Nie odpowiedziałam. Poszłam do szopy po grabie i udawałam, że muszę coś porobić w ogrodzie. Potrzebowałam dystansu. I ciszy. I chwili, w której nikt nie zapyta mnie, gdzie są waciki, suszarka do włosów albo „ta fajna herbata z lukrecją”. Wieczorem, gdy próbowałam czytać książkę, usiadła koło mnie na kanapie, głaszcząc swój maseczkowy turban.

– Wiesz, tak sobie myślę... może mogłybyśmy co roku robić sobie taki tygodniowy detoks u ciebie na działce? To takie odżywcze dla ducha.

Uśmiechnęłam się krzywo.

– A może... następnym razem zrobimy ten detoks u ciebie?

Spojrzała na mnie zdziwiona, jakby to była najbardziej absurdalna propozycja świata.

Moja gorzka refleksja

W sobotę rano, po tygodniu masaży, kąpieli błotnych, medytacji i owsianki z nasionami chia, moja siostra spakowała się z miną świeżo zregenerowanej joginki. Uściskała mnie serdecznie, zostawiła resztkę mleka owsianego w lodówce i ruszyła do samochodu.

– Było cudownie, naprawdę! – powiedziała. – Odmłodniałam ze trzy lata. Wiesz, powinnaś częściej korzystać z tej przestrzeni, nie tylko do grzebania w ogródku. Ciało i dusza, siostro, równowaga!

Pokiwałam głową, ale w środku miałam ochotę tylko położyć się na sofie i płakać. Nie z emocji. Z wyczerpania. Przez ten tydzień nie miałam ani chwili dla siebie. Dom wyglądał jak po sesji zdjęciowej w katalogu wellness, ale w mojej głowie panował bałagan większy niż w kuchni po jej eksperymentach z ajurwedyjskim curry. Kiedy w końcu odjechała, usiadłam na tarasie z kubkiem zwykłej, czarnej kawy. Bez kardamonu, bez syropu z agawy. W ciszy.

I wtedy dotarło do mnie, że pozwoliłam, by ktoś wszedł w moje życie jak do hotelu – z listą życzeń i oczekiwań. A ja, z poczucia gościnności, zmieniłam się w recepcjonistkę, pokojówkę i kucharkę w jednym. Nie mam żalu. Może trochę. Może jestem zła, że nie powiedziałam nic wcześniej. Ale następnym razem powiem.

Następnym razem, gdy ktoś powie: „Wpadnę tylko na dwa dni”, zapytam, czy zamierza przywieźć też własne ręczniki, jedzenie i... plan dnia. I najważniejsze – czy wie, gdzie jest jego własne spa.

Iwona, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama