„Siostra na święta nie przywozi nic oprócz pojemników na wynos. Nawet jej nie wstyd, że traktuje mnie jak służącą”
„Spojrzałam na nią i przez chwilę naprawdę nie poznałam własnej siostry. Miała pełne usta, złote kolczyki, lekki makijaż i ten sam uśmiech co zawsze – ale patrzyłam na nią jak na obcą. Jak na kogoś, kto przyszedł tylko się najeść. I jeszcze chciał coś zabrać”.

Była piąta trzydzieści rano. Na dworze jeszcze ciemno, cisza jak makiem zasiał. Przeciągnęłam się na łóżku, czując każdy mięsień – przypominały mi o wczorajszym szorowaniu okien. Bolały mnie plecy, ręce, nawet nadgarstki. Ale nie miałam czasu na użalanie się nad sobą. W kuchni czekało ciasto do przełożenia, bigos do podgrzania, makowiec do zawinięcia w folię. Mama na pewno zaraz zawoła, że zimno w pokoju, choć kaloryfery były gorące. Klara znowu miała nie przyjechać wcześniej, bo miała „dużo na głowie”. Tak mówiła co roku.
Zrzuciłam z siebie koc, postawiłam stopy na zimnych płytkach. Woda w czajniku zaczęła szumieć. Zaparzyłam herbatę, ale nie wypiłam jej od razu – zostawiłam, żeby się parzyła. I tak zaraz o niej zapomniałam. Wzięłam kartkę i zrobiłam listę: śledzie, ryba po grecku, uszka, barszcz. Potem łazienka, wyciągnięcie z piwnicy ozdób, rozplątanie światełek. Wszystko po kolei. Tak, jak co roku. Tak, jak zawsze. I znowu mówiłam sobie, że to ostatni raz. Ale przecież ktoś musiał to zrobić.
Mama już nie dawała rady. Klara? Klara żyła w innym świecie. Wpadała, błyskała uśmiechem i znikała. W jednej ręce telefon, w drugiej torebka. Czasem myślałam, że nawet nie wiedziała, gdzie trzymamy ściereczki. Ja byłam tą, która robiła magię. Ale w tym roku... coś we mnie pękło. Coś się zbuntowało. I już nie dało się tego zatrzymać.
Miałam dużo pracy
Wigilia zaczęła się dla mnie jeszcze zanim ktokolwiek pomyślał o karpiu. Już o szóstej rano stałam przy blacie, mieszałam farsz do pierogów, podgrzewałam grzyby, zaglądałam do piekarnika. Mama marudziła z pokoju, że śmierdzi kapustą. Pomyślałam tylko: „To święta, nie perfumeria”. Ale nic nie powiedziałam. Jak zwykle.
Około siedemnastej miałam już policzki czerwone od gorąca, włosy związane byle jak, zaparowane okulary. W fartuchu wciąż od rana, bez chwili, żeby usiąść. Gdy ostatni raz doprawiałam śledzie, usłyszałam dzwonek do drzwi. Klara.
Wpadła jak przeciąg – pachnąca Chanel, w rajstopach z brokatem, z rozpuszczonymi lokami i szerokim uśmiechem.
– Uff, padam. Masz może coś zimnego do picia? – rzuciła, ściągając płaszcz jak gwiazda, która właśnie przyjechała na bankiet.
– Picie to masz tam. Ale rąk do pracy jak zwykle brakło? – odpowiedziałam, nawet nie podnosząc głowy.
– Oj, Jusia, wyluzuj. Przecież to święta! – zaśmiała się beztrosko.
Nie odpowiedziałam. Przeszłam do salonu, by ułożyć sztućce. Mama spojrzała na mnie i powiedziała z dumą:
– Jak co roku pięknie to zrobiłaś, Justynko.
Niby pochwała, ale to zabrzmiało tak, jakby właśnie to miało być moim życiowym sukcesem – dobrze położone widelce. Usiadłam do stołu ostatnia. Nawet nie miałam kiedy pomalować ust. Klara zrobiła sobie selfie z opłatkiem, a ja siedziałam obok.
Siostra miała niezły tupet
Kolacja wigilijna rozeszła się jak zwykle – dużo jedzenia, trochę sztucznych życzeń, kilka suchych komentarzy cioci Ewy i obowiązkowy toast kompotem z suszu. Klara jak zwykle dużo mówiła, mama kiwała głową, a ja... ja tylko patrzyłam na zegarek. Ile jeszcze? Kiedy się skończy?
Zmywałam talerze z ciocią, kiedy usłyszałyśmy dziwny stukot z kuchni. Gdy weszłam, zobaczyłam Klarę, jak wyjmuje z torebki wielką siatkę plastikowych pudełek. Położyła je na blacie z takim impetem, że jedno stuknęło o deskę do krojenia.
– Dasz mi trochę tej ryby w galarecie? I może pierogów, jeśli coś zostało. Marek je uwielbia – rzuciła tonem, jakby pytała, gdzie są kubki.
Zamarłam. Spojrzałam na nią i przez chwilę naprawdę nie poznałam własnej siostry. Miała pełne usta, złote kolczyki, lekki makijaż i ten sam uśmiech co zawsze – ale patrzyłam na nią jak na obcą. Jak na kogoś, kto przyszedł tylko się najeść. I jeszcze chciał coś zabrać.
– Weź, ile chcesz – powiedziałam chłodno, podając jej chochlę. – Może następnym razem przywieź pełne, nie puste.
Klara uniosła brwi i prychnęła pod nosem, jakby przesadziłam. Z salonu odezwał się głos mamy:
– Justynka, nie przesadzaj. Przecież jesteśmy rodziną.
Wtedy coś we mnie naprawdę pękło. Bo w tamtej chwili zrozumiałam, że nie jestem dla nich rodziną. Jestem zapleczem. Obsługą. Pracownicą sezonową od świąt.
Po co się starałam?
Nie mogłam zasnąć. Leżałam w ciemności i słuchałam, jak mama w drugim pokoju ciężko oddycha przez sen. Ze ściany dobiegało ciche tykanie zegara, to samo od lat. A ja tylko przewracałam się z boku na bok, zaciskając zęby.
Wracały do mnie obrazy z całego dnia – miny, komentarze, uśmiechy. Przede wszystkim ten moment, gdy Klara wystawiła pudełka i spojrzała na mnie jak na kucharkę. I mama, która jak zawsze ją obroniła. „Przecież to rodzina”. A ja? Kim ja byłam?
Zdałam sobie sprawę, że ten scenariusz powtarzał się co roku. A może i przez całe życie? Zawsze to ja stałam przy kuchence, ja sprzątałam, ja pamiętałam o liściu laurowym, o świecach na stole. A oni tylko przychodzili. Brali, wychodzili. I ani razu nie zapytali, czy ja tego w ogóle chcę.
Myśli galopowały. Przypomniałam sobie, jak w liceum zrezygnowałam z wyjazdu na konkurs, bo mama potrzebowała pomocy w domu. Albo jak nie pojechałam na wakacje z koleżankami, bo „kto wtedy przypilnuje mieszkania?” A potem Klara pojechała na Erasmusa. I wróciła z nowymi butami, historiami i chłopakiem, który nigdy nie pomógł przy stole. A ja? Ja zostałam. Zawsze zostawałam. Leżałam z otwartymi oczami i nagle zrozumiałam coś przerażającego. Ja przez całe życie nawet nie pomyślałam, że mogłabym wybrać siebie.
Ta rozmowa wszystko zmieniła
Rano obudziłam się wcześnie, jak zwykle. Tyle że tym razem nie poszłam do kuchni. Leżałam bez ruchu, słuchając, jak mama chodzi po mieszkaniu. Jak cicho przekłada coś w szafkach, jak kaszle. Zgasiłam telefon. Nie chciałam wiedzieć, która jest godzina. Czas nagle przestał mnie obchodzić.
Później zeszłam na dół po pieczywo. Gdy wracałam, usłyszałam głosy z pokoju mamy. Drzwi były lekko uchylone. Ciocia Ewa siedziała w fotelu, mama wciąż w tej samej wełnianej kamizelce. Mówiła półgłosem, takim swoim „konfidencjonalnym” tonem:
– Klara to zawsze miała potencjał. Przebojowa, zaradna. A Justynka? Ona to bardziej taka… porządna. Do trzymania domu. Wiedziałam, że się nie zbuntuje.
Zamarłam. Nie wiem, ile stałam pod tymi drzwiami. Może minutę, może dziesięć. Nogi miałam jak z waty. W końcu weszłam do pokoju. Mama zamilkła w pół zdania. Ciocia spojrzała na mnie tylko raz, a potem wbiła wzrok w dywan.
Patrzyłam na mamę i czułam, jak we mnie wszystko wiruje.
– To nie był wybór – powiedziałam cicho. – To było skazanie.
Mama otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Ciocia Ewa tylko westchnęła i odezwała się, cicho, jakby sama do siebie:
– W końcu ktoś powiedział to na głos.
Wyszłam, nie czekając na odpowiedź. W przedpokoju sięgnęłam po walizkę. Nawet nie sprawdziłam, czy jest cała.
Miałam dość
W kuchni stały jeszcze te same pudełka, co wczoraj. Puste, czekające na swoją porcję magii. Obok nich plastikowa łyżka i folia aluminiowa. Spojrzałam na nie z obrzydzeniem. Wzięłam swój kubek, ten z odpryśniętym uszkiem, i wypiłam zimną herbatę. Potem poszłam do pokoju i spakowałam walizkę.
Nie zastanawiałam się długo. Kilka ubrań, szczoteczka, książka, portfel. Nic więcej nie potrzebowałam.
– A gdzie ty się wybierasz? – Klara stała w progu, z kubkiem kawy, w swojej satynowej piżamie. Nie wyglądała na zmartwioną. Bardziej rozbawioną.
– Jadę. Na kilka dni. Może dłużej.
– Co, kryzys świąteczny? – zaśmiała się, ale nikt się nie śmiał. Nawet mama, która stała przy kuchennym blacie i udawała, że przegląda gazetę.
– Już wszystko zrobiłaś, to teraz sobie jedziesz? – zapytała cicho.
I wtedy mnie naprawdę zdziwiła. Bo w jej głosie nie było złości. Raczej... bezradność?
– Tak. Właśnie dlatego.
Nikt nie zapytał, dokąd jadę. I nikt nie próbował mnie zatrzymać. Nawet mama. Chyba wszyscy wiedzieli, że tego się już nie da zatrzymać. Wzięłam walizkę, założyłam kurtkę i wyszłam. Przed klatką przez chwilę stałam, nie wiedząc, w którą stronę iść. Potem skręciłam w prawo, w stronę dworca. I pierwszy raz od dawna poczułam, że mam wybór.
Justyna, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż nie kiwnął palcem podczas przygotowań do świąt. Na szczęście na szwagra mogę liczyć nie tylko przy pierogach”
- „Siostra po latach rozłąki zaprosiła mnie na rodzinne święta. Nie wiem, czy to bożonarodzeniowy cud, czy zwykły podstęp”
- „Święta dla emeryta to trudny okres, ale znalazłem na to sposób. Stałem się Mikołajem dla potrzebujących”

