Reklama

Jesień przyszła nagle, tak jakby chciała mnie zaskoczyć. Jeszcze wczoraj spacerowałam po osiedlu bez szalika, dzisiaj z trudem wciągnęłam wełniane rękawiczki, których nie miałam siły wyprać od zeszłego roku. Pachniały kurzem, stęchlizną i czymś jeszcze – może samotnością?

W moim bloku grzeją od kilku dni, ale ja wciąż nie odkręciłam kaloryferów. Boję się. Bo wiem, co się stanie, gdy dostanę pierwszy rachunek. Już raz wybrałam ciepło zamiast jedzenia. I przez tydzień jadłam tylko chleb z margaryną.

Mam 74 lata i całe życie byłam księgową. Myślałam, że kiedy przejdę na emeryturę, wreszcie odpocznę. Że będę spacerować, piec szarlotki i chodzić do teatru. A dziś moje życie to kartka w kratkę z wypisanymi cenami w dyskoncie i kalkulatorem w dłoni. Każdy dzień to rachunek: czy dziś zjeść coś ciepłego, czy pozwolić sobie na godzinę grzania?

Wczoraj pierwszy raz od lat popłakałam się przy kasie. Bo brakowało mi dwóch złotych do ziemniaków i mleka. Stałam z tą kartą w ręku i udawałam, że czegoś szukam w portfelu, żeby ochronić resztki godności. A kasjerka patrzyła na mnie ze współczuciem, które było gorsze niż pogarda. Bo przypominało, że już nie jestem samodzielna. Że się starzeję.

Brakowało mi pieniędzy

– Niech pani bierze, bo się zaraz rozejdą – rzuciła młoda kobieta, wskazując na skrzynkę ziemniaków po 4 złote za kilo.

Stałam z wózkiem przy wejściu i nie mogłam się ruszyć. Nogi mi zdrętwiały, jakby wrosły w linoleum. Nie przez zimno, tylko przez ten głupi wybór, który ścisnął mi gardło: ziemniaki czy margaryna? Bo na oba nie starczy.

W kieszeni miałam sześć złotych i trzydzieści groszy. Policzone co do grosza. W domu nie zostało nic. Dosłownie nic. Wczoraj wieczorem zjadłam suchą kromkę chleba, z wczorajszego dnia. Przełknęłam ją z herbatą – bez cukru, bo cukier też już się skończył.

– No jak to tak?! – usłyszałam nagle oburzony głos za plecami. – Pani się tu pcha, a starsza kobieta chce tylko popatrzeć, co jest na promocji!

Odwróciłam głowę. Jakaś kobieta w średnim wieku próbowała mnie obronić przed gromadką ludzi, którzy rozpychali się przy skrzynkach z warzywami, jakby rozdawali za darmo.

– Nie szkodzi – powiedziałam cicho i zrobiłam krok w bok. – Ja już się naczekałam.

Zrobiło mi się wstyd, jakby cały sklep wiedział, że nie mam czym zapłacić. Jakby wszyscy zaglądali mi do portfela. Przeszłam między alejkami, udając, że szukam czegoś jeszcze. Patrzyłam na puszki z fasolą, na makaron, na olej słonecznikowy. Zatrzymałam się przy regale z herbatą, bo któraś pachniała cynamonem i przypomniała mi o Bożym Narodzeniu. Ciekawe, czy w tym roku też spędzę je sama. Pewnie tak. Marta znów powie, że nie da rady przyjechać z Piotrkiem i dziećmi, bo mają plany.

Westchnęłam i wróciłam pod skrzynkę z ziemniakami. Wzięłam kilka. Zważyłam. 3,04 zł. Wystarczy jeszcze na najtańszą kostkę margaryny. Przy kasie znowu poczułam to znane ukłucie paniki. Czy dobrze policzyłam? Czy nie zabraknie mi jakiegoś grosza? Czy nie będę musiała czegoś oddać, znowu tłumaczyć się, uśmiechać przepraszająco? Zapłaciłam i wyszłam na chłodne, październikowe powietrze. Jesień pachniała mokrymi liśćmi, dymem i czymś jeszcze – jakąś tęsknotą. Ziemniaki ciążyły mi w siatce, ale to był dobry ciężar. Ciężar przetrwania.

Minęłam park, w którym kiedyś siadałam z mężem na ławce. Teraz wolę go unikać. Za dużo wspomnień. Za dużo pytań, na które nikt już nie odpowie.

Gdy dotarłam do swojego bloku i wcisnęłam się do windy, zgasło światło.

– O nie... – jęknęłam.

Znowu. Znowu coś musi się popsuć. I tak mam dość tego miesiąca. Znowu jesień, znowu samotność, znowu decyzje, które powinna podejmować rodzina, a nie kobieta z emeryturą 1900 zł brutto.

Czułam się samotna

Zaparzyłam herbatę z tej samej torebki. Raz już była użyta, ale wciąż coś tam puszczała – cień smaku, cień aromatu. Ziemniaki parowały w garnku. Gdy rozkroiłam jednego i nałożyłam na niego margarynę, z ciepła zrobiło mi się słabo. Prawdziwa uczta. Jadłam powoli, żeby starczyło na dłużej. I patrzyłam na zimny kaloryfer. Westchnęłam. Ogrzewanie w bloku działało, tylko nie u mnie. Zakręciłam zawory. Bałam się, że jak tylko temperatura pójdzie w górę, to i rachunek mnie dobije.

Siadłam w fotelu z kocem i przykryłam nogi. Mam w szufladzie notes i codziennie zapisuję, kiedy mogę się ogrzać. Dziś przypadała godzina. Tyle sobie wyliczyłam. Może wystarczy, żeby ogrzać ręce. Może, jak przyłożę je do żeber kaloryfera, poczuję coś więcej. Wtedy zadzwonił telefon. Marta.

– Mamo, tylko na chwilkę. Nie dam rady przyjechać w ten weekend. Wiesz, dzieci... i pogoda okropna...

– Rozumiem – skłamałam. – Trzymajcie się.

Zostały mi dwie minuty grzania. Nie odkręciłam już kaloryfera.

Telewizor był moim towarzystwem

Zanim zrobiło się ciemno, włączyłam telewizor. Lubię, jak ktoś mówi w tle. Udaję wtedy, że nie jestem sama. Ale akurat trafiłam na program z poradami w stylu „jak przetrwać jesień tanim kosztem”.

– Zamiast kupować nowy sweter, odśwież stary i dobierz modne dodatki – mówiła uśmiechnięta blondynka w golfie za kilkaset złotych.

Popatrzyłam na moją szarą, spraną bluzę, która pamięta lepsze czasy i gorsze prania. I na stopy w starych skarpetach męża. Nie, dodatki raczej mi nie pomogą.

Potem jakiś specjalista od oszczędzania energii radził, żeby obniżyć temperaturę w mieszkaniu o dwa stopnie. Zaśmiałam się na głos. U mnie już chyba tylko mróz mógłby ją obniżyć. Siedzę w domu ubrana na cebulkę – warstwa na warstwie – a i tak czuję chłód, który wciska się przez ściany, okna. Przypomniało mi się, jak kiedyś śmiałam się z mamy, że „zawsze zimą chodzi w czapce po mieszkaniu”. Teraz sama w niej siedzę. Wyłączyłam telewizor. Za dużo tych mądrych głosów. Tylko przypominają, jak bardzo nie jestem już częścią tego świata. Świata, w którym nie musisz wybierać między margaryną a ziemniakami.

To była niespodzianka

Zasiedziałam się. W pokoju było ciemno, tylko latarnia zza okna rzucała blade światło na stół. Nagle – pukanie. Delikatne, nieśmiałe. Zamarłam. Nikt mnie nie odwiedza. Listonosz zostawia awiza, sąsiedzi raczej się mijają niż witają.

– Już idę – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do kogokolwiek za drzwiami.

Otworzyłam. Stała tam młoda dziewczyna. Może z liceum. Różowy szalik, torba z logo szkoły.

– Dzień dobry... – zaczęła. – Ja z akcji „Ciepły koc dla seniora”. Mamy trochę żywności, jakby pani chciała...

Zrobiło mi się głupio. Jakby mnie przyłapano na byciu biedną.

– Nie trzeba – rzuciłam szybko. – Dziękuję, ja sobie radzę...

– Ale to nic takiego. Ktoś zgłosił panią, nie wiem kto... Naprawdę. Tylko koc i paczka. Nie musimy wchodzić.

Spojrzałam jej w oczy. Nie było tam litości. Tylko troska.

– To zostaw chociaż ten koc... – mruknęłam, cofając się o krok.

Dziewczyna uśmiechnęła się i podała mi cały komplet.

Proszę się opatulić i najeść. Jeszcze będzie dobrze.

Zanim odpowiedziałam, już jej nie było. Tylko łzy, które przyszły, zanim zdążyłam je powstrzymać.

Potrzebowałam się ogrzać

Wstałam przed świtem. Nie mogłam spać. W pokoju wciąż było zimno, choć koc od dziewczyny leżał na mnie jak obietnica, że nie wszystko jeszcze stracone. Wstałam i podeszłam do kaloryfera. Dotknęłam go dłonią – zimny. Oczywiście. Przekręciłam zawór. Powoli, jakby to była zła decyzja. Usłyszałam bulgotanie w rurach, potem lekkie szumy. Metal rozgrzewał się z oporem, jak moje serce.

– Nie dzisiaj – powiedziałam na głos. – Dzisiaj nie będę się bać ciepła.

Zaparzyłam herbatę. Z cukrem. Bo miałam go w paczce od tej dziewczyny. Do tego dwie kromki chleba z pasztetem – takim, jaki kiedyś kupowałam tylko „na święta”. I tak właśnie dziś sobie powiedziałam: że to moje małe święto. Że wolno mi.

Z kartki „dni z grzaniem” skreśliłam jedną linijkę. Bez liczenia. Bez rozkładania na minuty. Czasem trzeba coś zrobić wbrew rachunkowi. Wbrew zdrowemu rozsądkowi. Wbrew ciszy, która w domu przypomina, że kiedyś było gwarno.

Siedziałam z kubkiem w dłoniach, słuchając jak kaloryfer zaczyna lekko syczeć. Zrobiło mi się ciepło.

Irena, 74 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama