„Sensem życia mojego chłopaka było imprezowanie. A ja głupia na niego czekałam i podawałam szklankę wody”
„Ich słowa były jak deja vu. Ile razy Mateusz wypowiadał dokładnie te same słowa, z tym samym tonem? Jak często dawałam się złapać na to >>kocham cię<< wypowiadane wtedy, gdy był przyparty do muru?”.

- Listy do redakcji
Zawsze go usprawiedliwiałam – dbałam o niego jak o dziecko. Gotowałam rosołek na kaca, zakładałam chłodny kompres na czoło, a on tylko leżał i stękał. I zawsze wyśmiewałam się w duchu z kobiet, które nie potrafiły postawić granic. Dopiero teraz widzę, że byłam dokładnie taka sama. Już nie będę.
Wybiegłam z mieszkania niemal z łzami w oczach. Jeszcze kilka minut i spóźniłabym się do pracy, a wszystko przez Mateusza. Znów nie wrócił na noc. Znów nie odbierał telefonu, który najpierw był wyłączony, potem poza zasięgiem. Nie spałam prawie wcale – przewracałam się z boku na bok, próbując nie myśleć, że znowu jestem sama.
Owszem, martwiłam się. Nie dlatego, że ufałam mu całkowicie – choć może też. Martwiłam się, bo kiedyś był dla mnie wszystkim. Bo chciałam wierzyć, że znów przesadził, ale wróci i wyjaśni. Bo byłam głupia. Bo wciąż go kochałam, chociaż coraz częściej nie wiedziałam, czy to miłość, czy raczej uzależnienie od iluzji, którą razem stworzyliśmy.
Pamiętam początki. Jak nas zauroczyło to, że oboje mieliśmy wielkie ambicje i plany. On chciał otworzyć agencję eventową – i otworzył. Ja pracowałam wtedy jako junior w agencji PR i podziwiałam go za odwagę, za pasję, za to, że nie bał się ryzyka. Wieczorami gadaliśmy o przyszłości, dzieciach, wspólnym mieszkaniu, podróżach. I choć byłam ostrożna, zakochałam się na zabój. On wiedział, jak mówić. Jak sprawić, bym poczuła się jedyna, niezastąpiona.
Z czasem zaczęłam dostrzegać rysy. Pierwsze „złe dni” tłumaczyłam stresem. Późne powroty – obowiązkami zawodowymi. I alkoholem „pitym dla relacji”. Ale z biegiem miesięcy spotkania stawały się wymówką, a relacja ze mną – udręką. „Kochanie, to networking. Muszę pić z ludźmi, bo to taka branża” – mówił, obejmując mnie jak zbawcę. I zawsze dodawał: „Jesteś moim domem. Nigdy cię nie skrzywdzę”. A ja, idiotka, chłonęłam to jak spragniona roślina wodę. Nie zauważyłam, kiedy przestałam żyć własnym życiem, a zaczęłam jedynie reagować na jego nastroje.
Imprezy były najważniejsze
I za każdym razem to działało. Wybaczałam. Zapominałam. Podawałam mu gorącą herbatę, włączałam jego ulubiony serial i stawiałam miskę zupy przed nosem. Robiłam wszystko, by mu ulżyć. A potem czekałam. Czekałam, aż się zmieni. Wczoraj specjalnie przygotowałam jego ulubiony makaron z suszonymi pomidorami i fetą. Wino, świeczki, czysta pościel. Czekałam do drugiej w nocy. O drugiej trzydzieści zrezygnowałam. Zgasiłam światło i zawinęłam się w koc jak w kokon.
Rano, zmęczona, poirytowana i z bolącą głową, wsiadłam do autobusu. Praca w agencji PR wymagała punktualności, szczególnie w poniedziałki. Tramwaj był przepełniony, ale udało mi się usiąść. Zapatrzyłam się w okno, ale mimo woli usłyszałam rozmowę dwóch mężczyzn siedzących tuż za mną.
– No i znowu miałem jazdę w domu – mruknął jeden z nich. – Jak tylko wszedłem, zaczął się raban.
– A to ty się dajesz, stary. Z babą to trzeba umieć. Nie dać sobie wejść na głowę – odpowiedział drugi, śmiejąc się ochryple.
– No niby wiem… Ale jak zaczyna ryczeć, to mnie mięknie serce. A ja, cholera, mam słabość do łez.
– To robisz jak ja. Patrzysz jej w oczy, bierzesz za rękę i mówisz: „Kocham cię, Dorota”. I po krzyku. Zawsze działa.
Zamarłam. Ich słowa były jak deja vu. Ile razy Mateusz wypowiadał dokładnie te same słowa, z tym samym tonem? Jak często dawałam się złapać na to „kocham cię” wypowiadane wtedy, gdy był przyparty do muru? Odwróciłam się i spojrzałam na nich. Dwóch mężczyzn około pięćdziesiątki, zmęczonych życiem, z czerwonymi od alkoholu oczami, przepoconymi koszulami. Zniszczeni, ale zadowoleni ze swojego „patentu na kobiety”. Było mi żal ich kobiet. I samej siebie. Czy ja też tak wyglądałam w oczach innych? Jak kobieta, która wierzy w każdy tekst, byle nie zostać sama?
Nie mogłam o tym zapomnieć
W pracy tonęłam w zadaniach, ale ich głosy dźwięczały mi w głowie przez cały dzień. „Kocham cię, Dorota”. „Zawsze działa”. Brzmiało to jak instrukcja obsługi – nie relacji, tylko manipulacji. Przerwa obiadowa była dla mnie jak wybawienie. Usiadłam w kuchni z plastikowym pojemnikiem, próbując przełknąć chociaż kilka kęsów sałatki. Koleżanka z biura, Paulina, spojrzała na mnie uważnie.
– Wszystko okej? Wyglądasz, jakbyś nie spała od tygodnia.
– A może i tak właśnie jest – odpowiedziałam, uśmiechając się krzywo.
Nie chciałam już nikomu tłumaczyć, co przeżywam. Bo ile można opowiadać tę samą historię, zmieniając tylko datę i pretekst? Ale dziś… coś we mnie się zmieniło. Wróciłam do domu późno. Marzyłam o ciszy, kąpieli i kolacji. Może chociaż teraz, po wszystkim, Mateusz wrócił. Może chociaż posprzątał, zadzwonił, zostawił wiadomość?
Weszłam do mieszkania i wiedziałam, że nic się nie zmieniło. Makaron stał nietknięty na kuchennym blacie, światła były zgaszone, w salonie widoczny był tylko blask telewizora. Mateusz leżał na kanapie, w dresach, z przekrwionymi oczami. Nie wyglądał jak człowiek, który żałuje. Raczej jak ktoś, kto liczy na kolejne przebaczenie.
– Gdzie byłeś? – zapytałam chłodno.
– Martusiu… nie teraz. Głowa mi pęka – jęknął, nie podnosząc się z kanapy.
– A mnie serce pęka, ale widzisz, jeszcze stoję – odpowiedziałam ostro.
Podniósł się powoli, spojrzał na mnie i powiedział to, co słyszałam już setki razy.
– Przecież cię kocham. To się liczy, prawda?
Znowu ta sama śpiewka
Nie odpowiedziałam od razu. W mojej głowie odezwał się głos z autobusu: „Kocham cię Dorota”. Mateusz używał tych samych słów. Tego samego tonu. Tego samego mechanizmu. I tym razem już wiedziałam: on nie mówił tego, bo tak czuł. On mówił to, bo wiedział, że to działa. Spojrzałam na niego inaczej niż dotychczas. Z dystansem. Bez czułości. Widziałam go takim, jakim był – facetem, który przez lata żył moim kosztem. I nigdy nie zamierzał się zmienić.
– Kochasz mnie? – zapytałam z uśmiechem. – Cudownie. Ale wiesz co? Pokochaj mnie z daleka. Bo twoja miłość mnie rani.
– Co ty gadasz? – zdębiał.
– Mówię, że masz się wynieść. Do rodziców, do kumpli, gdziekolwiek. A ja? Ja zacznę od nowa.
– Żartujesz…
– Nie. Po raz pierwszy mówię na serio. Dziś rano dwóch obcych typów nauczyło mnie więcej o związkach niż ty przez cztery lata. Nauczyli mnie, że twoje „kocham” to nie uczucie. To wymówka.
Zamilkł. Patrzył na mnie jak na obcą. I tak właśnie się czułam. Nie byłam już tą samą dziewczyną, co miesiąc temu. Nie byłam tą dziewczyną, która błagała o uwagę. Byłam kobietą, która wreszcie zrozumiała swoją wartość.
– Kocham siebie bardziej niż ciebie – dodałam spokojnie. – I nie pozwolę już nikomu odebrać mi tej miłości.
Odwróciłam się, zamknęłam drzwi do sypialni i poczułam… ulgę. Nie smutek. Nie lęk. Ulga była pierwszym krokiem do wolności. Może kiedyś spotkam kogoś, kto nie będzie musiał mnie przepraszać za każdą noc. Może nie. Ale już nie szukam nikogo. Dzięki przypadkowej rozmowie w tramwaju zrozumiałam, że życie jest zbyt krótkie, by spędzić je z kimś, kto traktuje miłość jak zaklęcie obronne. Wolę być sama niż z kimś, kto mnie powoli niszczy. A jeśli kiedyś znów usłyszę „kocham cię”, będę wiedziała, czy za tymi słowami stoi coś więcej niż kac i strach przed samotnością.
Marta 29 lat
Czytaj także:
- „Zięć obraził mnie przy stole, a córka udawała, że tego nie słyszała. Nie pozwolę sobą pomiatać”
- „Życie nowych sąsiadów pachniało drogimi perfumami, a moje schabowym. Zazdrościłam im, aż poznałam ich tajemnicę”
- „Zaplanowałam ślub w maju, chociaż to podobno przynosi pecha. Przesądy się sprawdziły, bo nie dotrwałam do przysięgi”

