„Ścigałam się z moim mężem o to, kto pierwszy kogo zostawi bez grosza. Przegrałam gonitwę, ale zyskałam coś lepszego”
„Stałam w środku mieszkania, które jeszcze rano było wspólne. Teraz było tylko puste. Nie miałam pojęcia, co się właśnie wydarzyło. Pierwsze, co przyszło mi do głowy: może uciekł. Ale to byłby jeszcze najłagodniejszy scenariusz”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy dokładnie przestałam go kochać. Może wtedy, gdy drugi raz zapomniał o moich urodzinach. Albo gdy przez miesiąc nie wstał z kanapy, twierdząc, że „szuka pracy”. A może po prostu pękłam, kiedy po raz setny zapłaciłam rachunek i usłyszałam tylko: „Dzięki, kochanie, dobrze, że przynajmniej ty masz porządną robotę”.
Andrzej był kiedyś inny. Potrafił się postarać, rozśmieszyć mnie, zorganizować spontaniczny weekend nad morzem. Ale od dwóch lat „szuka pracy” w taki sposób, że codziennie siedzi w dresie, przegląda bzdury w internecie i komentuje politykę.
– Ela, przecież dajemy sobie radę. Po co się spinasz? – rzucił pewnego wieczoru, sącząc wino, które ja kupiłam. Jak wszystko.
Tamtej nocy po raz pierwszy pomyślałam: koniec z tym. Ale nie krzyczałam. Zaczęłam planować. Po cichu.
Mojej przyjaciółce, Magdzie powiedziałam przy kawie:
– Wynajęłam mieszkanie. Za dwa tygodnie się wyprowadzam.
– No wreszcie! – prychnęła. – Ty od dwóch lat utrzymujesz tego pasożyta. Nie męża.
Miała rację. Ale mimo wszystko serce mi się ściskało. Spędziliśmy razem kilka dobrych lat. Chciałam odejść z godnością. Bez krzyku. Tak, by zostawić za sobą drzwi i nie oglądać się za siebie. Nie wiedziałam, że nie zdążę.
Zaczęłam realizować plan
Wynajęłam kawalerkę na drugim końcu miasta. Z dala od naszego osiedla, znajomych twarzy, sklepiku z warzywami, gdzie sprzedawczyni znała Andrzeja z imienia. Podpisałam umowę w przerwie na lunch, bez wzruszenia. Ucieszyłam się tylko na widok okna w kuchni – wpadało przez nie światło, a parapet był szeroki, idealny na zioła. Takich rzeczy brakowało mi w domu z Andrzejem – światła, ziół, przestrzeni.
Każdego dnia po pracy pakowałam się po cichu. Kartony trzymałam w bagażniku samochodu. Ubrania znikały stopniowo. Andrzej nie zauważył. Albo udawał.
– Kochana, ty się z tego nie wycofasz? – zapytała Magda, kiedy w kawiarni pokazywałam jej zdjęcie mojego przyszłego salonu.
– Nie wiem, czy jestem gotowa. Ale wiem, że muszę to zrobić.
– Wierzę w ciebie. Jesteś silniejsza, niż myślisz.
Zamówiłam firmę przeprowadzkową. Na sobotę, na czternastą. Andrzej miał iść wtedy na rozmowę o pracę – mówił o niej z entuzjazmem, jak zwykle. Tak było, kiedy dzwonił w czwartek:
– Elka, szykuj się, może niedługo będę coś przynosił do domu, nie tylko kurz z butów!
Zaśmiałam się sztucznie. W słuchawce było słychać jego zadowolenie, moje milczenie.
– Halo, jesteś?
– Tak, jestem. Do zobaczenia wieczorem.
Rozłączyłam się i poczułam znajomy skurcz w żołądku. To już. Wszystko było przygotowane. Za dwa dni miałam zacząć życie od nowa. Nie wiedziałam, że ktoś mnie ubiegnie.
Po prostu zniknął
Wyszłam z pracy godzinę wcześniej, udając ból głowy. Torba czekała w bagażniku, przeprowadzka miała ruszyć za godzinę. Wszystko szło zgodnie z planem – niemal zbyt gładko.
W drodze do domu serce waliło mi jak ciężko. Powtarzałam sobie w myślach: „Dasz radę. Wejdziesz. Powiesz mu. Nie dasz się wciągnąć w żadne dyskusje”. Ale czułam się, jakbym szła na egzekucję.
Zbliżając się do bloku, zauważyłam coś dziwnego. Drzwi do klatki były lekko uchylone. To nic nowego – sąsiedzi wiecznie zostawiali je niedomknięte. Ale gdy weszłam na piętro, zobaczyłam, że nasze drzwi... też były otwarte. Nie na oścież. Na tyle, by wzbudzić niepokój.
– Andrzej? – zawołałam niepewnie.
Cisza. Weszłam. Pustka. Prawdziwa, fizyczna pustka. W przedpokoju brakowało jego butów, tej znoszonej bluzy, którą zawsze wieszał na klamce. W salonie nie było jego konsoli, kabli, kubka z logiem Star Wars. Na regale, gdzie zawsze leżała jego stara gitara – pusto.
Poczułam, jak nogi zaczynają mi drżeć. Poszłam do sypialni. Szafa otwarta, pusta. Jego rzeczy zniknęły. Wszystko, co należało do niego – zniknęło.
Sięgnęłam po telefon. Zadzwoniłam raz. Sygnał. Drugi. Trzeci. Nie odebrał.
– Andrzej, gdzie jesteś? Co się dzieje? Odezwij się, proszę – powiedziałam w głosowej wiadomości.
Stałam w środku mieszkania, które jeszcze rano było wspólne. Teraz było tylko puste. I moje. Nie miałam pojęcia, co się właśnie wydarzyło.
To jeszcze nie było wszystko
Pierwsze, co przyszło mi do głowy: może uciekł. Może się przestraszył, że coś wyczuł, że domyślił się moich planów. Ale to byłby jeszcze najłagodniejszy scenariusz.
Weszłam do kuchni. Zastanawiałam się, czy zostawił choć kartkę, jakiś ślad, trop. Zamiast tego – wpatrzyłam się w pustą półkę, gdzie trzymaliśmy dokumenty. Zniknęła teczka z papierami. Również notatnik, w którym spisywaliśmy wydatki. Coś mnie tknęło.
Zalogowałam się do banku. Nasze wspólne konto. Trzy cyfry. Tyle tam zostało. A jeszcze rano było tam ponad trzydzieści tysięcy. Zamarłam.
Chwilę później już dzwoniłam na infolinię. Połączenie trwało wieki.
– Tak, oczywiście, już sprawdzam... – głos kobiety po drugiej stronie był ciepły i beznamiętny. – Ostatnia transakcja: dzisiaj, 11:04. Przelew większości środków na zewnętrzne konto indywidualne.
– Na jakie konto?
– Przykro mi, nie mogę udzielić takich informacji.
– To były nasze wspólne pieniądze!
– Rozumiem pani emocje, ale obowiązują mnie przepisy...
Rozłączyłam się. Ręce mi się trzęsły. I wtedy go zobaczyłam – list. Leżał jednak na stole, pośród okruszków chleba, jakby zostawił go w pośpiechu. Rozpoznałam jego pismo.
„Ela. Wiedziałem. Od dawna wiedziałem, że to się zbliża. Dziękuję ci za wspólne lata. Biorę, co mi się należy. I znikam. Tak będzie lepiej”.
Z oczu popłynęły mi łzy. Nie wiedziałam, czy z wściekłości, czy z upokorzenia. Nie zostawił mnie. Okradł mnie. Tak jak całe życie mnie okradał ze wszystkiego.
Nie mogłam się uspokoić
– Magda, przyjedź. Natychmiast. Proszę – to wszystko, co byłam w stanie powiedzieć przez telefon.
Nie minęło pół godziny, a już stała w drzwiach. Bez pytania, bez kurtki, jakby przyleciała. Spojrzała na mnie, potem na puste mieszkanie, potem na kartkę w mojej dłoni.
– Co tu się, do cholery, stało?
Zaczęłam mówić, ale głos mi się załamał. Pokazałam jej list, bankowe saldo, otwartą szafę. Stała chwilę w milczeniu, potem parsknęła z niedowierzaniem.
– Zabrał kasę? Ten śmieć?! – syknęła.
– Wszystko. Oszczędności. Nawet te, które odkładałam na... – urwałam, bo znowu zaczęłam się dusić.
– I jeszcze ci napisał, że mu się należało?! – Magda złapała kartkę i zaczęła ją czytać na głos, z rosnącym oburzeniem. – „Dziękuję ci za wspólne lata”? No to chyba ja mu też wyślę podziękowania – że łaskawie zniknął!
– Nie wiem, co boli bardziej – wychrypiałam – że mnie zostawił... czy że ja nie zdążyłam.
Usiadła obok mnie i objęła ramieniem.
– Nie płacz przez tego pasożyta. Tyle lat go utrzymywałaś, a on? Wiesz, co? On właśnie ci dał prezent. Bo gdybyś ty go zostawiła, może jeszcze przez moment czułabyś się winna. A teraz?
– Teraz czuję się jak idiotka – szepnęłam. – Nie zauważyłam, że on mnie obserwuje. Że wie.
– To nie twoja wina. To jego tchórzostwo.
Ale ja wiedziałam, że to coś więcej. Że on mi ukradł nie tylko pieniądze. Ukradł mi moment siły. Chciałam być tą, która odchodzi. A wyszłam na naiwną.
Miotałam się jak w klatce
W poniedziałek rano siedziałam naprzeciwko prawnika. Świetnie skrojony garnitur, okulary bez ramek, chłodne spojrzenie. Idealny kontrast dla mojej roztrzęsionej, niewyspanej sylwetki.
– Z tego, co pani mówi, nie macie rozdzielności majątkowej. A konto było wspólne. Więc formalnie... on nie popełnił przestępstwa.
– Ukradł moje pieniądze. Moje. To ja je zarobiłam.
– Niestety, nie możemy tego udowodnić. Możemy natomiast złożyć pozew o podział majątku, wystąpić o zabezpieczenie kont, jeśli zna pani jego dane. Sprawy alimentacyjne... wszystko się da. Ale nie szybko.
Wychodząc, czułam się jeszcze mniejsza niż przy wejściu. Na zewnątrz padało. Idealnie.
Wieczorem w nowym mieszkaniu otworzyłam laptopa i zaczęłam pisać. Nie wiedziałam po co. Dla siebie? Dla niego? Może tylko po to, żeby nie krzyczeć. Spisałam swoje uczucia i emocje. Przerwałam. Gapiłam się na ekran, potem zamknęłam dokument. Nie miałam siły go zapisywać. Nie dziś.
Telefon zadzwonił. Magda.
– Jak się trzymasz?
– Oddycham. Na razie tyle wystarczy.
– Pamiętaj, że masz mnie. I że wcale nie przegrałaś.
Ale ja nie byłam tego taka pewna.
Coś jednak wygrałam
Siedziałam na podłodze nowej kawalerki, między kartonami, które nadal stały nierozpakowane. W dłoni miałam kubek z zimną już herbatą, a na kolanach – koc, który zabrałam z tamtego mieszkania. Jedna z niewielu rzeczy, które były naprawdę moje.
Na parapecie stały już zioła – bazylia, mięta. Posadziłam je pierwszego dnia, jakby chciałam coś zacząć od początku. Jeszcze nie pachniały. Jeszcze nie rosły.
– Jedziesz ze mną w weekend nad morze? – spytała Magda przez telefon. – Pojedziemy, posiedzimy w ciszy, może pogadamy, może się popłaczemy. Albo napijemy wina i będziemy się śmiać. Co ty na to?
– Nie wiem. Nie mam siły pakować się znowu – powiedziałam cicho.
– No to ja cię spakuję. I przyjadę po ciebie. Ale się zastanów.
Rozłączyłam się i patrzyłam przez okno na szare miasto, które teraz też wydawało się obce. Wszystko było nowe. A ja miałam być nowa. Wolna. Silna. Ale nie tak miało to wyglądać.
Chciałam odejść. Chciałam być tą, która decyduje, która mówi „dość”, która zamyka drzwi. On mi to odebrał. Uciekł przede mną. I zostawił mnie z ciszą, w której miała być moja siła.
– Czy to znaczy, że przegrałam? – szepnęłam.
Nie było odpowiedzi. Ale cicho, gdzieś głęboko, pojawiła się pierwsza myśl: „Wcale nie”. Mam wolność.
Elżbieta, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Dla syna byłam tylko bankomatem. Raz odmówiłam mu wypłaty i nie miał skrupułów, by wymazać mnie ze swojego życia”
- „Pomogłam koleżance po rozwodzie i dałam jej dach nad głową. Rozpanoszyła się w moim życiu jak pleśń na starym chlebie”
- „Mąż na emeryturze ciągle siedział z nosem w telefonie. Za późno odkryłam, że zamiast w pasjansa, grał na 2 fronty”

