„Sąsiedzkie plotki o moim rzekomym romansie szybko obiegły wieś. Nie wiem, jak teraz spojrzeć Markowi w oczy”
„Poczułam złość. I niepokój. I jeszcze coś, czego nie chciałam przyznać głośno: coś w tej plotce... nie brzmiało całkiem obco. Tylko czy to znaczyło, że powinnam temu zaprzeczać? Czy... może nie? Zebrałam się na odwagę dopiero wieczorem”.

- Redakcja
Niektórzy twierdzą, że życie na przedmieściach to nuda. Może i mają rację. Ale ja cenię tę nudę. Mój domek z ogródkiem, z którego jestem dumna jak paw, to moje małe królestwo. Tu mogę chodzić boso po trawie, pić kawę na tarasie nawet w piżamie i nikt nie będzie na mnie patrzył krzywo. Pracuję zdalnie – robię korekty tekstów dla wydawnictw. Lubię to. Nie muszę się z nikim ścigać ani udawać, że znam się na giełdzie czy kawie z Etiopii.
Mam trzy ulubione rytuały: poranną kawę, podlewanie ziół na parapecie i obserwowanie sąsiadów przez zasłonki. Nie jestem plotkarą, ale... no dobrze, lubię wiedzieć, co się dzieje.
Ostatnio wydarzyło się coś nietypowego
Zerwało mi płot. Wiatr, a może raczej czas i zardzewiałe zawiasy, zrobiły swoje. Szukałam kogoś do naprawy, ale fachowcy mieli terminy na święte nigdy. I wtedy zjawił się Marek. Sąsiad zza płotu – wdowiec, jakieś dziesięć lat starszy ode mnie, zawsze schludny, cichy. Taki, co sam odśnieża chodnik i nikomu się nie narzuca.
– Pani Karolino, może mogę pomóc? – zapytał, podpierając się na łopacie.
Najpierw się zawahałam, bo nie lubię prosić o przysługi, ale jego spojrzenie było tak szczere, że w końcu się zgodziłam. Przez kilka dni Marek majsterkował przy płocie, a ja robiłam mu kawę. Rozmawialiśmy – o niczym i o wszystkim. Nie powiem, przyjemnie się z nim siedziało.
Pomyślałam więc, że upiekę coś dobrego i zaproszę go na grilla – tak po sąsiedzku. Tak po prostu. Ot, w ramach podziękowania. Nie spodziewałam się wtedy, że ten grill zmieni więcej, niż mój płot.
– Mam nadzieję, że lubi pan karkówkę – powiedziałam, odwracając się do Marka, który właśnie wchodził na mój taras z butelką czerwonego wina w dłoni.
– Lubię wszystko, co pachnie grillem i nie przypomina szpitalnej diety – uśmiechnął się i uniósł butelkę. – Myślałem, że się przyda.
Stół był prosty, trochę niedopasowany, ale przykryłam go lnianym obrusem, który kiedyś kupiłam na jarmarku. Do tego świeczki w słoiczkach i karafka wody z miętą. Prosto, ale swojsko. Marek usiadł naprzeciwko mnie i spojrzał z uznaniem na miseczki z sałatkami.
– Sama pani to wszystko przygotowała?
– Sama. Choć nie ręczę za smaki – zaśmiałam się. – Kucharka ze mnie średnia, ale się staram.
Rozmowa szła nam zaskakująco lekko
Najpierw o płocie – jak to stare deski mają w sobie więcej charakteru niż nowoczesne panele. Potem zeszło na muzykę. Marek lubił jazz i Annę Jantar. Ja przyznałam się do słabości do Grechuty. W pewnym momencie, jakby mimochodem, sięgnął do starego radia, które stało na parapecie.
– Spróbujemy szczęścia?
Z głośnika poleciał „Tyle słońca w całym mieście”. Marek wyciągnął do mnie rękę.
– Zatańczymy?
– Na trawie?
– A co, nie wypada?
Zawahałam się tylko chwilę. Potem tańczyliśmy. Niezgrabnie, trochę z potknięciami, trochę z chichotem. Ale nikt nie oceniał. Było ciepło, pachniało dymem z grilla i cząbrem. A kiedy spojrzałam mu w oczy, poczułam coś... dziwnego. Coś, czego się nie spodziewałam. Następnego ranka jeszcze czułam ciepło na policzkach. Nie wiem, czy to przez wino, taniec czy... to spojrzenie. Przeciągałam się na tarasie z kubkiem kawy, gdy zza żywopłotu wyłoniła się pani Celina.
– No dzień dobry, dzień dobry! – zawołała z uśmiechem, który od razu wydał mi się podejrzanie szeroki.
– Dzień dobry – odpowiedziałam ostrożnie.
– No, ładnie się pani bawiła wczoraj! Widziałam światełka do późna. I chyba ktoś nocował, prawda?
– Proszę?
– No ten pan Marek. Sąsiad. Przecież widziałam. No i radio grało!
– Pani Celino, Marek wyszedł po dziesiątej. Radio się samo włączyło, mam radiobudzik.
– Oczywiście, oczywiście... – pokiwała głową, ale w oczach miała rozbawienie. – Tylko wie pani, ludzie już mówią. Bo to tak... wie pani... młodsza kobieta, samotna, a tu wdowiec z przeciwka. Plotka niesie się szybko.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Stałam z tą kawą jak głupia i czułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg.
– Ale to przecież pani sprawa – dodała jeszcze z uśmiechem, który bardziej przypominał drwinę, niż współczucie. – Tylko wie pani... ludzie lubią gadać.
Gdy odeszła, wróciłam do kuchni i usiadłam przy stole. Co to w ogóle było? Marek wrócił do siebie, widziałam, jak zamyka furtkę. A teraz mam być bohaterką lokalnej sensacji? Poczułam złość. I niepokój. I jeszcze coś, czego nie chciałam przyznać głośno: coś w tej plotce... nie brzmiało całkiem obco. Tylko czy to znaczyło, że powinnam temu zaprzeczać? Czy... może nie? Zebrałam się na odwagę dopiero wieczorem. Pomyślałam, że najlepiej będzie po prostu pójść i powiedzieć, co się dzieje. Nie mogłam przecież żyć z tą całą absurdalną atmosferą niedomówień.
Marek otworzył drzwi niemal natychmiast.
– Karolina? Coś się stało?
– Możemy porozmawiać? – zapytałam.
Wszedł do przedpokoju, zostawił narzędzia na krześle i wskazał ręką kuchnię.
– Jasne. Kawa? Herbata?
– Nie trzeba. To nic wielkiego... – usiadłam i zawahałam się. – Znaczy, dla mnie może i nic, ale... sąsiedzi uważają inaczej.
– O co chodzi?
– Pani Celina. Twierdzi, że „wszyscy widzieli”, że spędziłeś u mnie noc.
Marek się uśmiechnął. Spokojnie. Prawie z rozbawieniem.
– No cóż, przegapiłem własną schadzkę. Może w następnym życiu?
Parsknęłam śmiechem mimo woli
– To nie jest śmieszne – rzuciłam, choć ton głosu miałam miękki.
– Może nie. Ale jeśli ludzie chcą sobie coś dopowiadać, to i tak to zrobią. Nawet jeśli zapewnisz ich, że nie mają racji.
Zapanowała cisza. Spojrzałam mu w oczy.
– A... gdyby naprawdę coś w tym było? – zapytałam nagle.
– Gdyby było...?
– Gdybyśmy się rzeczywiście... spotykali. Tak, jak oni myślą.
– Chciałabyś?
Nie odpowiedziałam od razu. Może bałam się odpowiedzi. A może już ją znałam. Marek odwrócił wzrok, ale w jego głosie coś zadrżało:
– Wiesz... ja dawno z nikim nie czułem się tak zwyczajnie dobrze. Tak lekko. I tak spokojnie.
– Ja też – szepnęłam.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę w milczeniu. I wtedy padło to zdanie – półgłosem, jakby nie do końca na poważnie:
– To może... nie zaprzeczajmy?
– To co? Może wybierzemy się na spacer? – zapytał Marek, kiedy wychodziliśmy z jego domu.
– W sumie... czemu nie. I tak muszę trochę rozchodzić te nerwy – mruknęłam, zakładając kurtkę.
Wieczór był ciepły jak na maj
Słońce leniwie znikało za dachami domów, a powietrze pachniało bzem i świeżo skoszoną trawą. Szliśmy powoli, w milczeniu, jakby każde z nas układało w głowie to, co się właśnie wydarzyło. Przeszliśmy obok mojego płotu i skręciliśmy w stronę parku.
– Dobrze, że nie kazałaś mi iść przez ogród pani Celiny – rzucił Marek z udawaną powagą.
– A co, boisz się jej? – zaśmiałam się.
– Trochę tak. Ma spojrzenie, jakby mogła rozpuścić człowieka samym wzrokiem.
Za zakrętem, przy głównym chodniku, zauważyłam znajomą postać. Pani Celina stała na skraju swojej posesji i podlewała kwiaty, ale ewidentnie nas obserwowała. Marek też ją zauważył.
– No to co robimy? – szepnął, z lekkim błyskiem w oku.
– Co chcesz – odpowiedziałam równie cicho.
Zatrzymał się na moment. Spojrzał na mnie, jakby chciał się upewnić. A potem bez słowa pochylił się i pocałował mnie – prosto, miękko, bez pośpiechu.
Pani Celina wypuściła konewkę z ręki
Odsunęliśmy się od siebie powoli, ale nie przestaliśmy się uśmiechać.
– Teraz to już jesteśmy głównym tematem na całym osiedlu – powiedziałam, kiedy ruszyliśmy dalej.
– Lepiej być bohaterką plotek niż cichą sąsiadką bez historii – odparł.
Po powrocie usiedliśmy jeszcze na moim tarasie. Rozmawialiśmy do późna. O tym, co nas cieszy. O tym, czego się boimy. O samotności. O byciu „na próbę”. I choć wciąż nie wiedziałam, dokąd to zmierza... pierwszy raz od dawna było mi zwyczajnie dobrze. Wszystko działo się trochę jakby mimochodem. Bez deklaracji, bez wielkich słów. Po prostu zaczęliśmy być „razem”. Najpierw Marek wpadł do mnie po pracy z chlebem i twarogiem. Potem ja zostawiałam mu ciasto na progu z karteczką „na później”. Aż któregoś dnia, w lokalnym warzywniaku, Marek powiedział do ekspedientki:
– Dla mnie i mojej Karoliny poproszę dwa kilo ziemniaków.
I tak to się zaczęło – oficjalnie.
Marek zaprosił mnie na kolację do swojej siostry. Ugotował zupę rybną – sam, z przepisem od nieżyjącej żony. Rozmawialiśmy z jego rodziną przy kuchennym stole. Było zwyczajnie, ciepło. On przedstawił mnie jako „kogoś ważnego”. Uśmiechnęłam się wtedy. Może trochę niepewnie. Ale serce miałam pełne. Z kolei ja opowiedziałam o Marku moim koleżankom z pracy. Najpierw przez komunikator – że „mam kogoś, kogo lubię”. Potem, przy kawie, jedna z nich powiedziała:
– Ty się śmiejesz jak nie ty. Coś się dzieje, Karolina?
I wtedy przyznałam się głośno. Że Marek. Że sąsiad. Że płot. Że... no, jakoś tak wyszło.
Zaczęliśmy być parą. Nie było łatwo. Zdarzały się dni, kiedy myślałam: „Czy ja naprawdę chcę się wiązać? Czy on nie ma zbyt wiele bagażu? Czy to nie za późno?”. Ale potem patrzyłam na niego – jak czyta gazetę z okularami zsuniętymi na nos, jak podlewa swoje pomidory, jak mówi „chodź, zrobię ci herbaty” – i te wszystkie pytania traciły znaczenie.
Marek mówił o swojej żonie z czułością, ale bez żalu. Ja mówiłam o swoim strachu – przed przyszłością, przed zaangażowaniem, przed tym, że znowu zostanę sama. On słuchał. I to wystarczało. Czasem wieczorami siadam na tarasie z kubkiem herbaty i patrzę, jak Marek grzebie coś w ogródku. Już nie mówię „sąsiad Marek”. Po prostu – Marek. Mój. Aż dziwne, jak naturalnie to brzmi. Zdarza się, że pani Celina przechodzi obok i rzuca:
– No, no... romantycznie tam u was.
Już nie odpowiadam. Uśmiecham się tylko i kiwam głową. Bo nie warto się tłumaczyć z czegoś, co jest dobre. Czasem wystarczy żyć. Kiedyś, jeszcze zanim zaczęło się „to wszystko”, myślałam, że mój dom jest wystarczająco pełny – z książkami, ciszą, rutyną. Ale teraz wiem, że można wpuścić do tego porządku trochę chaosu. Trochę śmiechu. Trochę miłości. A ta cała historia? Ta głupia plotka, od której wszystko się zaczęło? Śmiejemy się z niej czasem. Nawet wspomnieliśmy o niej, kiedy planowaliśmy wspólny wyjazd nad morze.
– Wiesz – powiedział Marek – może powinniśmy powiesić tabliczkę na furtce: „Tu mieszka para z plotki”.
– I dodać: „I nie zaprzecza” – odpowiedziałam, całując go w policzek.
Nie wiem, co będzie dalej. Nie mam gwarancji, że to potrwa wiecznie. Ale wiem jedno – pierwszy raz od bardzo dawna czuję się bezpieczna. Prawdziwa. I szczęśliwa.
A to przecież najważniejsze.
Karolina, 37 lat
Czytaj także:
- „Mąż ma kasę, ale jest sknerą. Niby elegancik w drogim wdzianku, a pod spodem połatane majtki nosi”
- „Harowałam na etacie, a potem w domu. Mąż uważał, że taka jest rola kobiety, więc pewnego dnia się zdziwił”
- „Na pilatesie rozciągnęłam ciało i granice moralności. Obudziłam w sobie kobietę i prawie zdradziłam męża”

