Reklama

Mój ogródek nie był duży, ale włożyłam w niego całe serce. Najbardziej kochałam moje pelargonie – krwistoczerwone, bujne, jakby wyjęte z katalogu ogrodniczego. Pielęgnowałam je codziennie, mówiłam do nich, podlewałam o świcie, kiedy świat jeszcze nie zdążył się rozbudzić. Były moją dumą i radością, a jednocześnie kością niezgody z pewną osobą. Mieszkająca naprzeciwko pani Irena od zawsze patrzyła na moje kwiaty z takim wyrazem twarzy, jakby ją bolało ich istnienie. Udawała uprzejmą, ale czułam, że w środku aż ją skręca z zazdrości. Gdy tylko mogła, zaglądała przez siatkę, jakby liczyła płatki.

Czerwień, która kłuła w oczy

Pelargonie rozkwitały z każdym dniem bardziej, a ja z dumą prezentowałam je każdemu, kto zajrzał przez furtkę. Pani Irena tylko rzucała krótkie spojrzenia zza swojego płotu, udając, że podlewa trawnik. Kiedyś, przechodząc obok, burknęła pod nosem:

– Czerwone jak krew. Aż za czerwone jak na tę porę roku...

Uśmiechnęłam się uprzejmie, choć wewnątrz aż się we mnie gotowało. Dobrze wiedziałam, co miała na myśli. Po prostu nie mogła znieść, że moje pelargonie rosły lepiej niż jej biedne bratki, które przypominały raczej wspomnienie kwiatów niż coś żywego. W kolejny weekend zorganizowałam małe spotkanie z koleżankami z pracy. Usiadłyśmy na tarasie, piłyśmy lemoniadę i podziwiałyśmy moje rośliny.

– Ale cudne! – powiedziała Anka, zerkając na jedną z donic. – Masz rękę do kwiatów, serio.

Zauważyłam kątem oka, jak zza firanki u Ireny mignęła głowa. Zaraz potem usłyszałam skrzypnięcie furtki, ale nikt nie wyszedł. Wtedy po raz pierwszy przemknęło mi przez głowę: A co jeśli ona zrobi coś tym kwiatom?

Ciągle zerkała zza firanki

Od tamtego dnia zaczęłam ją obserwować. Już nie tylko pelargonie były na celowniku – teraz to ja, ich właścicielka, stałam się obiektem śledztwa zza firanki. Gdy tylko wychodziłam na ogródek, firanka w oknie pani Ireny leciutko się poruszała. Nie tak, żeby było to oczywiste – o nie, ona była zbyt sprytna, by się tak łatwo zdradzić. Ale ja wiedziałam. Czułam jej wzrok na sobie, nawet gdy udawałam, że nie patrzę.

Któregoś ranka, jeszcze przed pracą, podlewałam kwiaty w różowym szlafroku. Ptaki ćwierkały, pelargonie aż drgały z radości, chłonąc wodę. I wtedy ją zobaczyłam. Stała przy płocie, niby przypadkiem, w kapciach i z filiżanką w ręku.

– Dzień dobry – powiedziała, siląc się na uprzejmość. – Tak wcześnie już pani działa?

– Dzień dobry, tak, one tego potrzebują – odparłam krótko i wróciłam do podlewania.

– U nas to już takie nie rosną – dodała po chwili z udawaną troską. – Może to jakaś specjalna odmiana?

– Zwykłe pelargonie – odpowiedziałam bez uśmiechu.

– No, ale takie... okazałe. Jakby... nie z tej ziemi – mruknęła.

Zastygłam z konewką w ręku. To nie było pytanie. To był przytyk. Jasno dawała mi do zrozumienia, że coś tu jej nie pasuje. Odwróciłam się i spojrzałam jej prosto w oczy.

– Czasem wystarczy po prostu się nimi zaopiekować – powiedziałam. – Ale nie każdy ma do tego serce.

Twarz jej stężała, a ja wiedziałam, że od tej chwili wojna pelargonii wkroczyła w nowy etap.

Nieproszony gość w kapeluszu

Następnego dnia była sobota. Od rana krzątałam się po ogrodzie, przycinając suche liście, wyrzucając ślimaki z donic i dosypując nowej ziemi. W pewnym momencie usłyszałam dźwięk furtki. Podniosłam głowę – to była pani Irena. Miała na sobie wielki słomkowy kapelusz, jakby wybierała się na safari, nie na zwykły spacer po osiedlu.

– Wybaczy pani – zaczęła – ale przechodziłam obok i zobaczyłam, że coś się pani osypało na ścieżkę. Zobaczyłam to z okna i pomyślałam, że warto uprzedzić.

Spojrzałam na ścieżkę. Leżało kilka listków, pewnie po wczorajszej burzy.

– Dziękuję, zauważyłam już wcześniej – odpowiedziałam chłodno. – Ale to tylko kilka liści.

– Ach, no tak... – mruknęła i rozejrzała się po ogródku. – Ależ tu się pięknie zrobiło. Te pelargonie to naprawdę... jak ze zdjęcia.

– Prawda? – odparłam z pozorną beztroską. – Aż strach zostawić je same, żeby się komuś nie spodobały za bardzo.

Pani Irena nie drgnęła. Stała tak jeszcze chwilę, a potem zaczęła przeglądać zawartość własnej torebki, jakby zgubiła tam coś ważnego.

– No nic, nie przeszkadzam – rzuciła w końcu i ruszyła w stronę swojej posesji.

Gdy tylko zniknęła za furtką, szybko przeszłam do tarasu i spojrzałam w stronę ogrodzenia. Coś mi nie pasowało. Jedna z donic była odrobinę przesunięta. Niby milimetry, ale ja je znałam jak własną kieszeń. Ta kobieta, udając zatroskaną sąsiadkę, próbowała się zbliżyć. Po co? Żeby dotknąć? Obejrzeć z bliska? Czy może – sprawdzić, czy nie da się którejś po cichu ukraść?

Szpiegowała ją przez żywopłot

Następnego dnia postanowiłam nie wychodzić od razu rano. Chciałam sprawdzić, co się wydarzy, gdy nie będę w ogródku. Usiadłam w kuchni przy oknie i obserwowałam pelargonie. Nic się nie działo przez dobre pół godziny, aż w końcu zza żywopłotu po stronie Ireny coś się poruszyło. Najpierw liście, potem kapelusz. Ten sam, który miała wczoraj. Wychyliła głowę i wpatrywała się w moje donice z takim zacięciem, jakby właśnie uczestniczyła w konkursie na najszybsze rozpoznawanie roślin.

Wiedziała, że mnie nie ma. A przynajmniej tak myślała. Jej ręka powoli uniosła się nad ogrodzeniem. Pochyliła się tak, jakby chciała coś dotknąć. Zerwałam się z krzesła. Z impetem otworzyłam drzwi tarasowe.

– Wszystko w porządku, pani Ireno?

Zadrżała. Cofnęła się błyskawicznie, aż zatrzęsła się jedna z tui. Przez chwilę stała za ogrodzeniem, po czym odpowiedziała udawanym spokojem:

– Ojej, nie zauważyłam pani! Tylko chciałam sprawdzić, czy ten liść się nie złamał.

– Na moich pelargoniach? – zapytałam z uśmiechem, choć serce waliło mi jak oszalałe.

– Tak, z tamtej strony tak dziwnie wisiał. Nie mogłam się powstrzymać...

Skinęłam głową, choć czułam, jak coś we mnie zaczyna wrzeć. To nie był przypadek. Nie chciała sprawdzić liścia. Chciała sprawdzić granice – i to dosłownie. Czy może podejść bliżej. Czy może dotknąć. Czy może... zabrać. I wiedziałam już jedno: to się jeszcze nie skończyło.

Nocna eskapada z sekatorem

Tej nocy nie spałam dobrze. Każdy szelest, każde skrzypnięcie gałęzi wywoływało we mnie czujność. W końcu nie wytrzymałam. O drugiej w nocy założyłam dres, narzuciłam bluzę i wyszłam cicho na taras. Księżyc świecił jasno, jakby sam też postanowił trzymać wartę. Przeszłam powoli obok donic, sprawdzając każdą z nich. Wszystko wyglądało dobrze... ale wtedy usłyszałam charakterystyczne klik. Jakby ktoś zamknął furtkę. Zamarłam. Serce przyspieszyło.

Przesunęłam się w cień i spojrzałam w stronę ogrodzenia. Irena. Stała po drugiej stronie, w ręku trzymała coś, co błyszczało w świetle księżyca – sekator.

– Pani Ireno? – powiedziałam głośno, wychodząc z cienia.

Sekator wypadł jej z ręki.

– Ja... ja tylko... – zaczęła się jąkać. – Usłyszałam hałas. Myślałam, że to złodziej...

– Z sekatorem? – uniosłam brwi.

– No... bo bałam się, że ktoś może coś niszczyć. I chciałam... bronić się.

Podeszłam do ogrodzenia.

– Wie pani co? Ja już nie wierzę w te bajki o liściach, hałasach i obronie przed złodziejami. Przyszła pani po moje pelargonie. Aż śmieszne, że kwiaty mogą tak zawładnąć człowiekiem.

– To nieprawda! – krzyknęła. – Ja tylko... zawsze marzyłam, żeby mieć takie piękne... I one rosły u pani, jakby specjalnie na złość...

W ciszy, jaka zapadła, zrozumiałam, że to nie tylko o kwiaty chodziło. To było coś więcej. Coś głęboko ukrytego. Irena nie mogła znieść, że coś mi się po prostu udało.

I co teraz mam z nią zrobić?

Po tamtej nocy Irena przez kilka dni nie wychodziła z domu. Firanka ani razu się nie poruszyła, a jej ogródek zarósł chwastami. Sekator, który wtedy upuściła, leżał przez cały tydzień pod żywopłotem, jakby zapomniany, a może zostawiony z poczuciem wstydu. Codziennie przechodziłam obok niego i patrzyłam, czy zniknie. Nie zniknął. W końcu go podniosłam i odłożyłam do swojej szopy. W końcu był na moim terenie.

Nie opowiedziałam nikomu, co się wydarzyło. Uznałam, że nic dobrego by z tego nie wyszło. Mogłabym ją publicznie upokorzyć, opowiedzieć sąsiadkom, jakie ma zapędy, ale coś mnie powstrzymało. Może litość. A może świadomość, że czasem zazdrość jest silniejsza niż rozsądek, a ludzie nie radzą sobie z własnym poczuciem porażki.

Irena w końcu wyszła – po tygodniu. Widziałam ją przez okno. Szła powoli, jakby zgarbiona pod ciężarem czegoś więcej niż tylko lat. Zatrzymała się przy furtce i przez chwilę patrzyła na moje pelargonie. Nie podeszła. Odwróciła się i poszła dalej. A ja? Ja dalej pielęgnowałam moje kwiaty, z tą samą troską co zawsze. Ale już nigdy nie zostawiałam ich bez nadzoru. Nie dlatego, że się bałam. Po prostu wiedziałam, że czasem piękno – nawet to kwiatowe – potrafi wywołać w ludziach najdziwniejsze uczucia. Bo nie chodziło o pelargonie. Chodziło o to, że ja je miałam. A ona nie.

Alicja, lat 57


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama