Reklama

Moje relacje z sąsiadką zawsze były poprawne. Nie byłyśmy przyjaciółkami, ale nie byłyśmy też wrogami. Jak się mieszka w małej wiosce tak właśnie powinno być. Nikomu niepotrzebne są konflikty i kłótnie. Ale tego, co zrobiła z moją wiśnią, nie mogłam jej odpuścić. Tak się po prostu nie robi!

Byłyśmy tylko sąsiadkami

Z Zofią mieszkamy przez płot od piętnastu lat. Nigdy nie byłyśmy jednak jakimiś szczególnymi przyjaciółkami. Nie umawiałyśmy się na codzienne ploteczki przy kawie i domowych drożdżówkach. Nie przesiadywałyśmy wspólnie, nie zwierzałyśmy się sobie ze swoich sekretów i nie zapraszałyśmy się na grille czy wieczorne ogniska w ogrodzie. Ba, nawet nie chodziłyśmy razem na majówki pod wiejską figurkę czy na kijki, jak wiele innych pań z naszej okolicy.

Ale dogadywałyśmy się całkiem poprawnie. Bez wzajemnych pretensji, oskarżeń i awantur o liście spadające z drzewa tuż przy płocie i to, która z nas powinna je grabić. Bo i tak w wielu domach w naszej wiosce bywało. Ludzie darli ze sobą koty, wykłócali się o każdy drobiazg i zwyczajnie robili sobie na złość. My z takim zachowaniem nie miałyśmy jednak nic wspólnego. Ja jej pożyczałam grabie, ona mnie czasem ratowała cebulą, gdy zapomniałam kupić. Typowo sąsiedzko – miło, ale bez przesady.

Myślałam, że tak pozostanie już na zawsze. Właśnie taki układ najbardziej mi odpowiadał. Z jednej strony, wzajemnie nie wściubiałyśmy nosa w swoje sprawy. Z drugiej, wiedziałyśmy, że w razie dużych kłopotów za płotem mieszka ktoś, kto poratuje w prawdziwej potrzebie. Nadmiernie się nie bratałyśmy, ale i nie wchodziłyśmy sobie w drogę i potrafiłyśmy miło zagadać o niewiele znaczących drobiazgach. Jednak pewnego roku to się zmieniło.

Wszystko zaczęło się od wiśni

Tego lata drzewa w moim ogrodzie obrodziły jak nigdy. Wiśnie aż prosiły się, żeby je zebrać. Już miałam na nie wielkie plany. W końcu, co swoje owoce to swoje. Pewne, bez oprysków, chemii. Do tego stara odmiana, która doskonale nadawała się na przetwory. Miałam zrobić swoją popisową konfiturę dla całej rodziny. Nawet obiecałam kilka słoiczków siostrze.

– Jak wpadniecie do nas kiedyś z Antkiem w odwiedziny, to zabierzesz sobie te wiśniowe konfitury. W tym roku drzewo obrodziło jak jeszcze chyba nigdy – tłumaczyłam Agacie przez telefon.

– Oj, dziękuję, kochana. Dzieciaki uwielbiają słodkie bułeczki z twoją konfiturą. Nic im nie dorówna. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie kupiłam w sklepie – słowa siostry były dla mnie niczym miód, bo chociaż doskonale wiedziałam, że moja konfitura słynie w całej rodzinie, zawsze jest miło usłyszeć kolejny komplement.

– No to zrobię ci takie większe słoiki. Nie te malutkie po dżemie, ale półlitrowe.

– Super – w głosie Agaty wyraźnie słyszałam radość. – Ale na pewno to nie będzie problem? – nagle przypomniała sobie o kurtuazji, ale ja tylko machnęłam ręką.

– Pewnie, że nie problem. No co ty. Wiśni w tym roku jest prawdziwe zatrzęsienie. Sami i tak nigdy byśmy tego nie przejedli.

Okazało się jednak, że tych owoców na drzewie wcale nie jest tak dużo, jak mi się wydawało. Przystawiłam sobie niewielką drobinkę, naszykowałam plastikowe wiaderko i haczyk. Nawet założyłam wygodne tenisówki, żeby mocno zawiązać sznurówki i przypadkiem nie spaść z drzewa. Na co dzień, latem, niemal nie wychodziłam z klapek. Ale do swoich zbiorów przygotowałam się niczym do najważniejszej misji. A tu… A tu lekkie zdziwienie. Dlaczego? Zorientowałam się, że połowy wiśni po prostu już nie ma. I to nie dlatego, że spadły i leżą na trawie.

Bezczelnie podbierała mi owoce

Początkowo myślałam, że może dzieci sąsiadki sobie podjadają. Wiśnie w końcu były słodkie, soczyste i naprawdę kusiły. Ale okazało się, że to wcale nie problem z niesfornymi dzieciakami, które jeszcze nie do końca wiedzą, że cudzych drzew się nie rusza. Pewnego dnia, przy samej moje wiśni, zobaczyłam Zofię, która zbiera owoce do torby. I to po mojej stronie płotu! W biały dzień, jak gdyby nigdy nic. Stałam jak wryta.

„Czy ta kobieta nie ma za grosz przyzwoitości? Weszła sobie tutaj jak do siebie i wcale się nie krępuje tego, że ktoś może ją zobaczyć” – myślałam ze złością, bo nigdy nie podejrzewałabym sąsiadki o taką bezczelność. A to jeszcze było nic. Bo Zośka zauważyła, że się jej przyglądam. Ale nie zawstydziła się i nie zaczęła przepraszać. Ja sama chyba spaliłabym się ze wstydu, gdyby ktoś przyłapał mnie na czymś takim. W końcu już od lat nie jestem pięciolatką i miałam w życiu wystarczająco dużo czasu na nauczenie się szanowania cudzej własności. A Zofia, zdaje się, że zupełnie przeoczyła tę lekcję.

– Dzień dobry, sąsiadko! – rzuciła wesoło, jakby zbierała swoje, a nie moje.

– Dzień dobry – odpowiedziałam powoli. Ale to jest moje drzewo, nie zauważyłaś? – dodałam z nutką pretensji.

Uśmiech jej lekko przygasł.

– A, no tak, ale one tak na moją stronę rosną, to pomyślałam…– dukała.

No akurat zbierała owoce na moim własnym podwórku, a nie na swoim. Chociaż tak naprawdę nie miało to żadnego znaczenia. Drzewo było moje. Koniec i kropka. Gdy chciała, mogła przyjść i zapytać. Pewnie sama zaniosłabym jej koszyk. Ale ona uznała, że sobie je po prostu weźmie. Jakby jej się zwyczajnie należały. Nic więcej jednak nie powiedziałam, bo nie chciałam robić sceny. Przecież to tylko wiśnie, prawda?

Zachowywała się coraz dziwniej

Myślałam, że sprawa się skończyła. Zwróciłam uwagę grzecznie, z klasą. Ale od tamtej pory coś się zmieniło. Zosia przestała mi się z daleka kłaniać. Gdy widziała mnie przy płocie, udawała, że akurat robi coś ważnego w najdalszym zakątku swojego podwórka.

A potem… Potem zaczęły dziać się jeszcze dziwniejsze rzeczy. Najpierw zniknęły mi dwie doniczki z pelargoniami, które stały przy furtce. Pomyślałam – przeciąg, może ktoś potrącił. Ale kiedy trzecia „zniknęła”, zaczęłam podejrzewać, że to nie wiatr. Potem Zofia zaczęła podlewać swoje kwiaty... z wycelowanym w moją stronę wężem ogrodowym. Wystarczyło, że na chwilę zostawiłam rozwieszone pranie – i już miałam plamki od wody z mchem. Całą pościel mi w ten sposób zachlapała.

Na koniec, pewnego dnia, znalazłam swoje klamerki na jej suszarce. Te same, fioletowe z drobnymi pęknięciami, które znałam jak własną kieszeń. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie postradałam zmysłów. Bo przecież znałam Zośkę od tylu lat i zawsze wydawała mi się normalna. Normalna, czyli niekonfliktowa. A tutaj nagle zachowuje się niczym mała dziewczynka robiąca mi na złość wyszukane psikusy. Co jest? Sama nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje.

– Może to przypadek? – mówiłam do męża.

Ale Bartek tylko spojrzał na mnie z politowaniem.

– Ty naprawdę wierzysz w takie przypadki? U Zofii? A w ostatnim czasie przypadkiem nie zalazłaś jej czymś za skórę?

Bingo. Chyba już zaczynałam rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Ja tego tak nie zostawię

Pewnego wieczoru wracałam z zakupów i zobaczyłam Zośkę. No niby nic w tym dziwnego, gdy mieszka się tuż obok siebie. Ale ona stała przy płocie i… obcinała moją lawendę. Nożem kuchennym! Podbiegłam do niej, z siatką w ręku.

– Zofia! Co ty wyprawiasz? Czy ty naprawdę myślisz, że to w porządku?

Odwróciła się do mnie jak obrażona księżniczka.

– Nie musisz na mnie krzyczeć. Wielkie mi mecyje. Przecież to tylko kwiaty! I do tego jeszcze jakieś takie nieudane. Chyba ci je ślimaki podgryzają, bo lawenda kwitnie marniutko.

– Ale to są moje kwiaty. I moje wiśnie, moje doniczki, moje klamerki! – wyliczałam już bez opanowania.

– O proszę, zrobiła się z ciebie wielka właścicielka na włościach. Hrabianka od siedmiu boleści, która może pomiatać ludźmi – syknęła i trzasnęła furtką.

Wiedziałam, co się właśnie zaczęło. Wojna sąsiedzka. I to taka wcale nie na żarty. Zamiast się mścić, postanowiłam być ponad to. Ale też – nie chciałam być naiwna. Oj nie. Nie mogę zwyczajnie odpuścić Zośce i pozwolić jej, żeby dalej mi dokuczała, niszcząc moje rzeczy czy podkradając kwiaty lub owoce z ogrodu. Nie ze mną te numery. Chce wojny? Będzie ją miała. Tyle że ja okażę się mądrzejsza i wytoczę ją w białych rękawiczkach. A potem wygram całą bitwę.

Zainstalowałam kamerę przy furtce. Napisałam do gminy, prosząc o interwencję w sprawie „naruszenia granicy posesji”. A przede wszystkim... zaczęłam zbierać dowody świadczące przeciwko mojej sąsiadce. Kiedy po dwóch tygodniach zgłosiłam jej podkradanie owoców i doniczek, spojrzała na mnie jak na wariatkę.

– Ty masz kamerę?! – wykrzyknęła, oburzona. – Ty mnie szpiegujesz?!

– Nie. Ja się tylko chronię przed kradzieżą – odpowiedziałam z chłodnym uśmiechem.

Rozejm na kompostowniku

Widać było, że tego to ona się nie spodziewała. Teraz miałam dowody i spokojnie mogłam z nimi iść dalej. Ależ narobiłabym jej wstydu, gdybym pokazała nagrania pokazujące jak leje po moim praniu brudną deszczówką lub zdjęcia pokazujące ją z nożem kuchennym podcinającą moje krzewy.

A Zofia była nauczycielką w miejscowej szkole. Tutaj jest prowincja. Wszyscy wszystkich znają i wymaga się pewnego poziomu. Zwłaszcza od tak zwanej elity, do której zdecydowanie nauczyciele się u nas zaliczają. Ależ miałaby minę jej dyrektorka. Już to widzę. Aż mi się śmiać chciało na samą myśl o skardze składanej w szkole, gminie, a może nawet kuratorium oświaty.

Zofia całkiem przestała się odzywać. Przestała też podlewać moje pranie i zrywać lawendę. Nie sądzę, by było jej przykro. Po prostu zrozumiała, że tym razem trafiła na twardszy orzech do zgryzienia. I zdawała sobie sprawę z tego, że ja nie dam sobie w przysłowiową kaszę dmuchać.

Kilka dni temu spotkałyśmy się przy kontenerze na bioodpady, który mieliśmy wspólny dla całej naszej uliczki, czyli raptem sześciu domów. Zaczęła mówić coś o pogodzie. Ja odpowiedziałam półuśmiechem. Niby neutralnie, ale między nami nadal wisiało napięcie. Czy się pogodzimy? Nie wiem. Ale jedno jest pewne. Sąsiadka już na pewno nigdy nie będzie mi podbierać wiśni. Bo wie, że nie ze mną te numery.

Teresa, 56 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama