„Sąsiadce zza płotu przeszkadzał hałas mojej kosiarki. Chciała mnie ukarać, ale ta nauka manier miała zaskakujący finał”
„Sąsiadka stała przy furtce w różowym szlafroku. Trzymała filiżankę. Spojrzałem na nią, próbując ocenić, czy mówi to serio, czy może to jakiś żart. Ale nie, usta ściągnięte, brew uniesiona – ta kobieta nie żartowała nigdy”.

- Redakcja
Nie wiem, czy ktoś jeszcze dzisiaj kosi trawnik z taką nabożnością, jak ja. Sobotni poranek, szósta zero zero, silnik starej spalinowej maszyny odpala z głuchym pomrukiem, który budzi pół ulicy – a mnie, paradoksalnie, uspokaja. To mój rytuał. Moja wersja medytacji. Kiedy ostrza przecinają równo przystrzyżoną zieleń, ja, wdowiec, były monter instalacji sanitarnych, obecnie „złota rączka” na własne potrzeby – czuję, że coś jeszcze mam pod kontrolą.
Zostałem sam
Odkąd Basia odeszła, minęły prawie cztery lata. Nie ma dnia, żebym nie wspominał jej uśmiechu, jej narzekań, że za głośno koszę, że niepotrzebnie ścinam aż tak nisko. Błagała, żebym odpuścił w soboty rano, ale przecież to był mój porządek. Teraz kiedy nikomu nie przeszkadzam, nadal wstaję skoro świt i wyciągam kosiarkę. Nie z potrzeby. Z przyzwyczajenia. Żeby nie zwariować.
Mieszkam na końcu spokojnej uliczki. Dom z ogródkiem, altana, jabłoń, dwa krzesła z marketu, co po zimie trzeszczą w zawiasach. Cisza jest dla mnie jak tlen. Może dlatego tak mnie drażni sąsiadka z naprzeciwka. Wdowa po doktorze. Sama jakby z innej bajki – dystyngowana, wiecznie w apaszce, zawsze z miną jakby piła cytrynę bez cukru. Gdyby mogła, zakazałaby życia po dziesiątej wieczorem i przed dziewiątą rano.
I tak żyję. Z zegarkiem w ręku, bo tylko w tej rutynie czuję się bezpieczny. Lubię wiedzieć, co będzie dalej – bo kiedy człowiek już raz stracił grunt pod nogami, potem trzyma się nawet najbardziej banalnych rytuałów. Nawet jeśli chodzi tylko o sobotnie koszenie.
Miała pretensje
Tamtego ranka wszystko było jak zwykle. Wstałem kilka minut po piątej, wypiłem herbatę, założyłem roboczy sweter i wyszedłem do ogrodu. Włączyłem kosiarkę i zacząłem swoją pracę, przesuwając się równym pasem po trawniku, kiedy zza ogrodzenia dobiegł mnie głos, wyraźnie niecierpliwy, zabarwiony tą nieznośną, ledwie skrywaną pretensją.
– Czy pan musi o szóstej rano robić pokaz siły z tą kosiarką?
Sąsiadka stała przy furtce w różowym szlafroku. Trzymała filiżankę. Spojrzałem na nią, próbując ocenić, czy mówi to serio, czy może to jakiś żart. Ale nie, usta ściągnięte, brew uniesiona – ta kobieta nie żartowała nigdy.
– A pani kiedy ma czas na narzekanie? O szóstej? Bo potem się nie wyrabia?
Słowa padły szybciej, niż zdążyłem je przemyśleć. Sąsiadka nie drgnęła, ale widziałem, że trafiłem. Oparła się bokiem o furtkę, wciąż trzymając filiżankę.
– Nie chodzi o mnie. Chodzi o wszystkich, którzy może chcieliby przespać sobotni ranek bez akompaniamentu silnika.
– Cóż, każdy ma swoje rytuały – mruknąłem. – Pani z pewnością ma poranne czytanie gazet z głosem Radia Maryja w tle. Ja wolę kosiarkę.
– Nie każdy musi dzielić się swoimi przyzwyczajeniami z całym osiedlem – odparła chłodno.
Irytowała mnie
Poczułem, jak wzbiera we mnie gniew. Nie lubiłem, gdy ktoś naruszał moje zasady, moją rutynę. Ale coś mnie powstrzymało przed kolejnym ciętym komentarzem. Może to była zmęczona linia jej ust, może zmarszczki wokół oczu, które wyglądały jak ślady po zbyt wielu samotnych porankach.
Zamilkliśmy na chwilę. Trwała tak przy tej furtce, a ja stałem przy maszynie, dłoń wciąż na uchwycie. Po chwili, już nieco ciszej, powiedziałem:
– Chyba dziś już za późno na spokój, co?
Spojrzała na mnie, pierwszy raz nieco mniej surowo. Usta poruszyły się lekko, jakby zadrgał cień uśmiechu.
– Na spokój nigdy nie jest za późno.
Nie powiedziała nic więcej. Odeszła, a ja patrzyłem za nią chwilę dłużej niż powinienem. Potem wróciłem do koszenia, ale dźwięk silnika wydawał się jakby mniej donośny.
Minął tydzień. Znowu sobota, ale tym razem nie wstałem o świcie. Obudziłem się przed szóstą, jak zawsze, ale nie ruszyłem od razu do kosiarki. Leżałem chwilę na wznak, patrząc w sufit. Słońce przeciskało się przez roletę. W końcu zwlokłem się z łóżka. Zrobiłem herbatę, usiadłem przy stole i patrzyłem przez okno na trawnik, który – trzeba to przyznać – nie wyglądał jeszcze tragicznie.
Zawarliśmy rozejm
Kiedy około ósmej wyjąłem kosiarkę, miałem już plan. Zostawiłem wąski pas zieleni, tuż przy granicy z posesją sąsiadki. Nie za szeroki, może metr, ale wystarczająco, by zwróciła uwagę. Pracowałem wolniej niż zwykle, zerkając co jakiś czas w stronę jej domu. I w końcu się pojawiła – stanęła na balkonie w szlafroku, oparta o barierkę, z filiżanką w dłoni. Zawołałem, pokazując na niewykoszony pas:
– Zarezerwowane na rozmowę.
Patrzyła na mnie przez chwilę, potem coś powiedziała, czego nie dosłyszałem, i zniknęła w domu. Pomyślałem, że może przesadziłem. Ale kilka minut później pojawiła się przy ogrodzeniu.
– Zaskakuje mnie pan, panie Pawle – powiedziała, nie zbliżając się zbytnio.
– W końcu sąsiedztwo to nie tylko dźwięki silnika, co nie?
Nie odpowiedziała od razu. Przeszła kilka kroków wzdłuż ogrodzenia, spojrzała na wysoki pas trawy.
– Dziwnie to wygląda. Jakby ktoś urwał mowę w połowie zdania.
– Albo zostawił miejsce na odpowiedź – rzuciłem, sam zdziwiony, że coś takiego przyszło mi do głowy.
Mieliśmy swój rytuał
Przez chwilę milczeliśmy. Potem przysiadła na ławce przy swoim murku, a ja oparłem się o rączkę kosiarki. Rozmawialiśmy po raz pierwszy spokojnie. O pogodzie, o tym, że wiosny kiedyś pachniały bardziej, że kiedyś ludzie siadali przy płocie i rozmawiali – bez telefonów, bez pośpiechu.
Nasze sobotnie spotkania przy trawie weszły nam w nawyk. Koszę, ale zawsze zostawiam ten sam fragment przy granicy – nietknięty, jakby specjalnie dla niej. I ona zawsze się pojawia. Z filiżanką kawy, czasem z kocem, czasem z gazetą. Siada, a ja przysiadałem po drugiej stronie ogrodzenia.
Nie nazywaliśmy tego żadnym rytuałem, ale nim się stał.
– Pan zawsze sam tę kawę pije? – zapytała kiedyś.
– Od kiedy pani przychodzi, już nie – odpowiedziałem, zaskoczony, że to naprawdę prawda.
Lubiłem te poranki
Zaczęliśmy mówić więcej. Ja o Basi – o jej śmiechu, o jej złości, gdy coś majstrowałem przy starej kuchence. Ona o mężu, o tej pustce, co została po nim. Rozmowy były spokojne, pełne ciepłych wspomnień, niedopowiedzeń, które nie musiały zostać rozwiane.
Trawnik był przystrzyżony, jak zawsze, ale sobotnie poranki nie zaczynały się już od ryku silnika. Kosiarka stała w szopie, a ja siedziałem na ławce z dwiema filiżankami – jedną swoją, drugą czekającą. Patrzyłem na ten niedotknięty pas zieleni, gdzie teraz stało stare, skrzypiące krzesło ogrodowe. Zawsze to samo miejsce. Zawsze ta sama godzina.
Kiedy pani Elżbieta pojawiła się w ogrodzie, nie powiedziała nic. Przeszła spokojnie przez furtkę i usiadła, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. I pewnie była.
– Wie pani co? – odezwałem się po chwili. – Cisza we dwoje jest lepsza niż samotna cisza.
Uśmiechnęła się lekko, a w tym uśmiechu było coś znajomego, coś, co rozpoznałem gdzieś głębiej niż w oczach.
– I mniej uciążliwa niż kosiarka – odpowiedziała.
Nie potrzebowaliśmy więcej słów. W tej chwili wystarczyło, że byliśmy. I że kawa nie stygnie tak szybko, kiedy jest dzielona.
Paweł, 57 lat
Czytaj także:
- „Czekałam na prezent urodzinowy od męża. Dostałam spakowaną walizkę, ale wcale nie na romantyczną podróż do Chorwacji”
- „Życie nowych sąsiadów pachniało drogimi perfumami, a moje schabowym. Zazdrościłam im, aż poznałam ich tajemnicę”
- „Mąż ma kasę, ale jest sknerą. Niby elegancik w drogim wdzianku, a pod spodem połatane majtki nosi”

