Reklama

Czasami mam wrażenie, że gdyby nie balkon, to bym po prostu oszalała. W małym mieszkaniu w wielkopłytowej twierdzy, wśród zabawek, dziecięcych ubrań i resztek po śniadaniu, trudno znaleźć własny kąt. Ale balkon jest mój. Tam są moje pomidory koktajlowe, bazylia, tymianek, doniczka z miętą, która mimo wszystko się trzyma.

Nie było mi łatwo

Mieszkam z Majką, moją sześcioletnią córką. Pracuję zdalnie, między jednym zleceniem a drugim myję podłogi, robię obiady, zbieram z parapetu brudne skarpetki i próbuję nie płakać, kiedy kolejny raz nie dostaję przelewu na czas. Samotne macierzyństwo to nie jest misja dla wrażliwych. A ja, niestety, jestem jedną z tych wrażliwych.

Moim przekleństwem, ale też może i błogosławieństwem, jest sąsiadka z mieszkania obok – pani Danuta. Gdyby mogła, chyba by mnie zepchnęła z tego balkonu ze wszystkim, co zielone. Od miesięcy krzyczy na mnie, jakby była jakimś samozwańczym strażnikiem porządku osiedlowego.

– Znowu te kwiaty! – wrzeszczy. – Robaki się w nich lęgną, potem wszystko wlatuje do mojego mieszkania!

A ja udaję, że jej nie słyszę. Czasem. Bo czasem krew mnie zalewa. Ale nie chcę awantury. Dla mnie balkon to azyl. Jedyna przestrzeń, gdzie mogę być sobą, gdzie mogę oddychać.

Nie lubiła mnie

Lubiłam ten widok – zieleń, kolory, słońce odbijające się w szkle. Dla mnie balkon był jak mały ogród, moje własne, jedyne miejsce w całym mieszkaniu, które mogłam urządzić po swojemu.

Majka bawiła się w pokoju, a ja rozciągnęłam się na krześle z kubkiem herbaty. Czułam się spokojna. Do czasu.

– Ile tych donic można mieć?! – rozległ się głos z balkonu obok. – To już nie balkon, tylko jakiś warzywniak!

Zamarłam. Pani Danuta stała na balkonie i miała taki wyraz twarzy, jakby wszystko i wszyscy ją obrażali samym istnieniem.

– Smród, ziemia się sypie po całym podwórku! Już nie mogę okna otworzyć, bo robactwo mi do domu wlatuje!

– To tylko kilka doniczek, naprawdę nie przeszkadzają nikomu – odpowiedziałam spokojnie. – Staram się, żeby było czysto.

– Kilka? Pani chyba żartuje! Ja już nie wiem, czy to balkon, czy jakiś park! Te liście to ja mam wszędzie, w praniu, w kubku, wszędzie!

Nie chciałam się kłócić

Weszłam do mieszkania i zamknęłam za sobą drzwi. Nie pierwszy raz słyszałam ten ton, te pretensje. Zawsze było coś: ziemia przed klatką, za dużo owadów, za zielono. Majka spojrzała na mnie z tą swoją dziecięcą czujnością, jakby wyczuwała każdą zmianę mojego nastroju.

– To nic, kochanie – powiedziałam. – Pani Danuta po prostu nie lubi kwiatów.

Ale wiedziałam, że to nie do końca prawda. Pani Danuta nie lubiła mnie. A jeszcze bardziej nie lubiła tego, że umiem cieszyć się z rzeczy, których ona pewnie nigdy nie miała – ze słoika ogórków kiszonych, doniczki mięty, jednego spokojnego poranka.

Wieczorem, kiedy wynosiłam śmieci, spotkałam pana Romana, sąsiada z piętra niżej.

– Dobry wieczór, pani Marto.

– Dobry wieczór… Przepraszam, że zapytam, ale… pani Danuta też na pana krzyczy?

Pan Roman spojrzał na mnie z takim zmęczonym rozbawieniem, jakby czekał na to pytanie od lat.

– Oj, kochana, ona to z nikim nie gada normalnie. Ale pani to jeszcze ma lekko. Mnie kiedyś oblała wodą z wiadra.

– Co takiego?

– No, myłem balkon i, nie wiedzieć czemu, jej się wydawało, że nachlapałem na nią, jak wchodziła do klatki. Chlusnęła na mnie potem z góry wiadrem.

Wszystkim dokuczała

Parsknęłam śmiechem, chyba pierwszy raz tego dnia.

– Może powinniśmy ją zgłosić?

– A może zjednoczyć siły? – powiedział pan Roman, zupełnie poważnie. – Coś razem wymyślić.

I wtedy w mojej głowie pojawił się ten pomysł. Może nie walka, nie skarga, ale wspólnota. Może nie jestem z tym sama.

Najpierw zagadnęłam panią Jolę z drugiego piętra. Widywałyśmy się czasem w windzie, ale nigdy nie rozmawiałyśmy dłużej niż kilka uprzejmych słów.

– Pani Jolu! – zawołałam, wychylając się lekko. – Robię kawę, może ma pani ochotę wpaść na filiżankę?

Popatrzyła na mnie przez chwilę zaskoczona, ale po chwili się uśmiechnęła.

– A czemu nie? Mam nawet kawałek ciasta. To za pięć minut?

Niedługo potem dołączył pan Roman z naprzeciwka. Ktoś inny przyniósł domowe drożdżówki, inna sąsiadka słoik konfitur. Nie było wielkich planów ani zaproszeń – wszystko działo się naturalnie. Rozmowy przeskakiwały z tematów kulinarnych na remonty, z seriali na dzieci.

Stworzyliśmy tradycję

W którymś momencie wyciągnęłam słoik z ogórkami kiszonymi mojej roboty.

– A te ogórki to pani sama robi? – zapytała pani Jola. – Bo pachną jak u mojej babci.

– Sama. Jak pani chce, to dam słoik na spróbowanie.

– Z przyjemnością. Mój mąż kocha takie domowe – powiedziała z uśmiechem.

Pan Roman przytaknął.

– To może w przyszły weekend powtórzymy u mnie? Zrobimy z tego tradycję.

Zgoda była natychmiastowa. Ludzie, którzy wcześniej ledwo się znali, teraz śmiali się, zagadywali, dzielili przepisami. Przez moment naprawdę poczułam, że tu się da żyć. Że ten blok, ta klatka, mogą być czymś więcej niż zbiorem zamkniętych drzwi. Pani Danuta tego dnia balkon miała zamknięty, żaluzje opuszczone. Kiedy spojrzałam w jej stronę, zobaczyłam tylko, jak lekko porusza się firanka. Patrzyła. Pierwszy raz od miesięcy czułam ciszę. I nie była to cisza groźna ani pełna napięcia – tylko zwykły brak krzyku.

Następne soboty wyglądały podobnie. Nie musiałam już nikogo zapraszać. Ktoś zawsze wystawiał kawę, ktoś przynosił świeże bułki albo ciasto. Ja stawiałam słoik z ogórkami i robiłam lemoniadę z miętą z mojej doniczki. Dzieciaki traktowały korytarz i balkony jak jeden wielki plac zabaw. Było gwarno, czasem ktoś przynosił nawet przenośny głośnik i grała cicho muzyka.

Wszystko ucichło

Pani Danuta nie brała udziału w żadnym z tych spotkań. Balkon miała zamknięty. Firanka drgała czasem w oknie, jakby przesuwała ją delikatnie dłoń. Nie krzyczała. Nie komentowała. Nie zgłaszała nic do spółdzielni. Po prostu zamilkła.

Któregoś dnia siedziałam z Majką na balkonie. Malowałyśmy farbami kartkę z życzeniami dla jej koleżanki z przedszkola. Miała ręce całe w niebieskiej i różowej farbie, śmiała się, a potem nagle zapytała:

– Mamo, a ta pani już nie krzyczy?

Zawahałam się.

– Nie, kochanie. Może już nie ma na co.

Majka pokiwała głową, jakby to było zupełnie naturalne.

– To dobrze. Ja lubię nasz balkon.

Uśmiechnęłam się. W jej słowach było coś więcej niż tylko dziecięca prostota. Była tam zgoda na nasze życie, takie jakie było – z doniczkami, z naszym balkonem. I z ciszą, która nie brzmiała już jak kara, tylko jak rezygnacja.

Czasem myślałam, co się stało z panią Danutą. Czy czuła się odsunięta, zapomniana? Czy może po prostu zrezygnowała z wojny, której nikt nie chciał prowadzić? Nie wiedziałam. Ale nie czułam triumfu. Czułam coś zupełnie innego – ulgę.

Wyciągnęłam rękę

Balkonowe soboty stały się stałym punktem tygodnia. Nawet ci, którzy wcześniej nie wychylali nosa zza drzwi, zaczęli przychodzić. Zorganizowaliśmy małego grilla – ktoś przyniósł kiełbaski, ktoś sałatkę, ja zrobiłam domowy kompot i ogórki małosolne, które zeszły pierwsze.

Pani Danuta nie pojawiła się ani razu. Ale pewnego popołudnia, kiedy Majka poszła na spacer z Jolą i jej wnuczką, zostałam sama. Spojrzałam obok – balkon sąsiadki nadal był pusty. Stałam tak chwilę, a potem po prostu weszłam do kuchni, sięgnęłam do dolnej szafki i wyciągnęłam jeden z słoików ogórków.

Wyszłam na klatkę. Moje serce biło jakbym miała iść na egzamin. Zadzwoniłam. Drzwi otworzyły się powoli. Pani Danuta miała na sobie szary sweter, włosy spięte w klamrę, oczy podkrążone. Przez moment patrzyłyśmy na siebie w ciszy.

– Dzień dobry – powiedziałam. – Przyniosłam słoik ogórków. Może pani lubi.

Spojrzała na mnie, potem na słoik. Nie odezwała się. Ale twarz jej drgnęła, jakby chciała coś powiedzieć. I wtedy po prostu wzięła słoik. Spojrzała jeszcze raz – tym razem bez niechęci – i kiwnęła głową.

Nie czekałam na więcej. Poszłam do siebie powoli, trochę lżejsza.

Marta, 37 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama