„Sąsiad z działki chciał wyciąć moją jabłoń, bo zasłaniała mu słońce. Jednym zdaniem sprowadziłam męczybułę do parteru”
„Zobaczyłam to zaraz po przyjściu. Leżała przy jego szopie – porąbana na kawałki, jakby to było tylko drewno opałowe, a nie część mojego życia. Moja gałąź. Podniosłam jeden z kawałków. Jeszcze pachniał zielenią”.

- Redakcja
Codzienność ma zapach ziemi i dźwięk podlewania. Tak wyglądało moje życie od kiedy Staszek odszedł. Mój dzień zaczynał się od herbaty z cytryną, którą parzyłam dokładnie trzy minuty, bo tak lubił. Potem jechałam na działkę witałam się z jabłonią.
– Dzień dobry, kochanie – mówiłam szeptem, głaszcząc dłonią jej szorstką korę.
Brakowało mi go
To Staszek ją posadził dwadzieścia sześć lat temu przy granicy działki.
– Żeby cień padał na ławkę – powiedział wtedy.
Jabłoń to mój cień i moje światło, relikwia. Jedyna rzecz, która została mi po nim, żywa.
Sąsiedzi się zmieniali. Jedni cisi, drudzy z muzyką na cały regulator. Byli też tacy, co częstowali mnie kompotem z wiśni, i tacy, co nie odpowiadali na dzień dobry. Ale jakoś to się kręciło. Aż działkę kupił pan Darek.
Przystojny, może z dziesięć lat młodszy ode mnie, z jakąś niecierpliwością w oczach. Nie było „dzień dobry” przez pierwszy tydzień. Potem – niby uprzejmość, ale chłód. Rozmowy o pogodzie, o płocie, aż w końcu:
– Pani Ireno, jabłoń rzuca cień na moje grządki. Niech pani coś z tym zrobi.
– Ale ona stoi tutaj od lat. To pamiątka po moim mężu…
– Szanuję to, ale ja mam plony. Cień wszystko psuje. Poproszę, by pani ją przycięła. Albo ja to zrobię sam.
Zamarłam. Ta pierwsza wymiana zdań – niby spokojna, ale coś między nami zadrgało. Jakbyśmy stali po dwóch stronach barykady.
Miał pretensje
– Pani Ireno, tak się nie da żyć – usłyszałam pewnego popołudnia zza płotu.
Pan Darek stał po drugiej stronie, oparty o grabie. Podniosłam wzrok znad konewki. Podlewałam wtedy nagietki przy altance. Z początku udawałam, że nie słyszę, ale on powtórzył, głośniej:
– Ta jabłoń zasłania mi wszystko. Nic nie rośnie.
Odwróciłam się powoli, jakbym w sobie zbierała siły. Nie lubię kłótni. Ale tego dnia coś we mnie pękło.
– Przecież pan wiedział, co tu rośnie, jak się pan wprowadzał. Jabłoń tu była od zawsze.
– Ale nie wiedziałem, że tak mi zaszkodzi – powiedział spokojnie, ale twardo. – Cukinia słabo zawiązuje owoce. Mam straty.
– To nie jest tylko drzewo. To ostatnia rzecz, którą mój mąż zrobił własnymi rękami, zanim zachorował. Podlewał, obchodził jak dziecko. Nie mogę jej ruszyć.
– Nie mówię, żeby pani wycinała. Wystarczy ta jedna gałąź – pokazał ręką na konar, który wyraźnie przechodził przez płot na jego stronę. – Ta, ta właśnie. Ona daje najwięcej cienia. Jakby jej nie było, sytuacja się poprawi.
Był nieugięty
– Ale ta gałąź… – zawahałam się. – Ona kwitnie pierwsza. Właśnie z niej są te czerwone, słodkie jabłka, które zawsze zrywał jako pierwsze…
– To może pani sobie zostawić wspomnienia, a mi pozwolić na plony – przerwał mi zniecierpliwiony. – Albo ja ją zetnę. Przechodzi przez mój teren. Mam prawo.
– Jeśli pan to zrobi, to nie będzie już rozmowy. To będzie wojna.
– Nie chcę wojny, chcę słońca – odpowiedział i odwrócił się, zostawiając mnie jak z tym cieniem – nie tylko fizycznym, ale i tym, który osiadł nagle na mojej duszy.
Jeszcze przez chwilę stałam w miejscu. Nie podlewałam dalej. Patrzyłam tylko na gałąź, która dla niego była tylko przeszkodą, a dla mnie czymś więcej niż liście i drewno.
Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie widzi, że ja nie bronię drzewa, tylko wspomnień. Tego, że każdego dnia witałam się z nim tak samo jak kiedyś ze Staszkiem. Że jabłoń to nie cień, tylko obecność. A on chciał ją okaleczyć dla kilku pomidorów.
Zrobiło mi się przykro
Zobaczyłam to zaraz po przyjściu na działkę. Leżała przy jego szopie – porąbana na kawałki, jakby to było tylko drewno opałowe, a nie część mojego życia. Moja gałąź. Podniosłam jeden z kawałków. Jeszcze pachniał zielenią. Sok sączył się przy ścięciu. Czułam, jak ściska mnie w gardle. Nie płakałam, ale oczy piekły. Sąsiad stał z rękami w kieszeniach i miną, jakby właśnie wygrał.
– Przepraszam – rzucił. – Musiałem.
– Za późno – odpowiedziałam krótko. I odwróciłam się, nie chcąc, żeby zobaczył moją twarz.
Przez następne dni nie podchodziłam do płotu, nie witałam się z drzewem. Nie miałam z czym się witać. Czułam się, jakby ktoś wyrwał mi serce i zostawił pustkę. Po raz pierwszy poczułam, że jestem naprawdę sama. Nawet drzewo mnie opuściło.
Któregoś dnia przed drzwiami do mojej altanki zobaczyłam słoik z dżemem, z etykietą, na której koślawymi literami było napisane: „Śliwki 2024”.
Nie ruszyłam go od razu. Myślałam – to prowokacja, czy może próba? A jeśli próba, to czego? Zadośćuczynienia? Pod wieczór wzięłam go do ręki. Był ciepły od słońca. Postawiłam w kuchni.
Miał wyrzuty sumienia
Następnego dnia podlewałam rabatki. Pan Darek też był w ogrodzie, udawał, że coś poprawia przy kompoście, ale widziałam, że zerka.
– Śliwki od mojej mamy. Nie wiedziałem, co z nimi zrobić – odezwał się w końcu.
Zaczął mówić, najpierw o pogodzie, potem o glebie, a później, jakby mimochodem, o rozwodzie. O tym, że nie zna się na ogrodzie, że przedtem wszystko sadziła jego żona. A on teraz się uczy. Nie przerywałam. Patrzyłam tylko, jak dłubie przy płocie i z każdym słowem robi się jakiś mniejszy, mniej pewny siebie. I jakoś bardziej ludzki.
Pierwszy raz od dawna nie czułam złości. I pomyślałam: może wcale nie chciał ranić? Może po prostu nie wiedział, jak inaczej żyć?
Zawarliśmy rozejm
Usiadłam pod drzewem, na tej samej ławce, którą kiedyś zrobiliśmy ze Staszkiem razem. W dłoni trzymałam filiżankę herbaty. Pszczoły krążyły nad kwiatami, a ja patrzyłam, jak gałęzie jabłonki drżą na wietrze – te, które zostały. Nagle usłyszałam, jak otwiera się furtka.
– Pani Ireno… – pan Darek stał przy płocie. – Mogę?
Skinęłam głową. Przyniósł kubek z kawą i usiadł nieopodal. Nie mówiliśmy o gałęzi. Rozmawialiśmy o warzywach, o tym, że trzeba będzie opryskać, ale nie za wcześnie.
– Ładne miejsce. Spokojne – powiedział cicho. – Wiem, że sporo zepsułem.
– Drzewo przetrwało. A ja… chyba też – odparłam, nie patrząc na niego.
Nie próbował przepraszać po raz kolejny. Nie próbował niczego tłumaczyć. Po prostu siedział obok. Cicho, z szacunkiem.
I wtedy pojęłam, że ta jabłoń już nie jest tylko pomnikiem po Staszku. Stała się też czymś nowym. Mostem między przeszłością a tym, co jeszcze może się wydarzyć.
Irena, 66 lat
Czytaj także:
- „Delegacja w Chorwacji skończyła się romansem z nieznajomym. Oniemiałam, gdy dowiedziałam się, z kim spędziłam noc”
- „Mąż odciął mnie od rodziny i pieniędzy. Moje małżeństwo jest skończone, a ja zostałam całkiem sama”
- „Żona żałowała dzieciom pieniędzy na lody, a sama biegała w drogich szpilkach. Musiałem wymyślić dla niej nauczkę”

