Reklama

Odliczałam godziny do wesela mojej córki, Paulinki. Całe życie marzyłam, żeby ten dzień był wyjątkowy – nie tylko dla niej, ale i dla całej rodziny. Menu ułożone co do grama, stoły udekorowane haftowanymi obrusami po babci, a moja sukienka – kremowa, z subtelną koronką – wisiała w szafie jak relikwia. Miałam nawet osobny zeszyt, w którym przez ostatnie miesiące skrupulatnie zapisywałam każdy szczegół. Wszystko musiało być idealne, bo dla mnie to nie była zwykła impreza – to był moment przejścia, ukoronowanie mojego matczynego trudu.

Tymczasem w przeddzień wesela, gdy kończyłam polerować kieliszki, przez otwarte okno wpadł gryzący, nie do zniesienia zapach. Wyszłam na podwórko i zamarłam. Sąsiad Mirek właśnie rozlewał gnojowicę na swojej działce. Dzień przed ślubem mojej córki. Jakby robił to specjalnie.

Zamurowało mnie. Patrzyłam na niego jak na wariata!

Nie myśląc długo, zarzuciłam sweter na ramiona i ruszyłam prosto do Mirka. Buty aż się kleiły do trawy, tak nasiąkło gnojem. Prawie się poślizgnęłam, ale byłam tak wściekła, że nic mnie nie zatrzymało.

– Mirek! Co ty wyprawiasz?! – wrzasnęłam, zanim jeszcze zdążył mnie zobaczyć.

Stał tyłem, z rękami założonymi na biodrach, i dumnie patrzył na swoje „dzieło”. Gdy się odwrócił, miał papierosa w zębach, a mina mówiła jedno – czekał na mnie.

– O, sąsiadeczka. Piękny dzień, nie?

– Ty to robisz specjalnie, prawda? Wesele jutro! Przyjeżdżają ludzie z miasta, fotograf, kamerzysta… I co? Smród jak z chlewu!

– Trzeba było mnie zaprosić – odparł z uśmiechem.

Zamurowało mnie. Patrzyłam na niego jak na wariata.

– Ty naprawdę myślisz, że ktoś chciałby cię zaprosić?! Sam się od wszystkich odciąłeś, nikt z tobą nie rozmawia!

– Ale smród został, co? – mruknął i zaciągnął się dymem. – I co mi zrobisz?

Nie odpowiedziałam. Odwróciłam się na pięcie i pobiegłam do domu. Klęknęłam w kuchni, przy szafce z przyprawami, i się rozpłakałam. Całe wesele zrujnowane. Przez sąsiada i jego urażoną dumę.

Próby załagodzenia sytuacji

Siedziałam przy kuchennym stole z czerwonym nosem i rozmazanym tuszem, gdy wszedł Witek. Zmrużył oczy, poczuł smród i już wiedział, że coś jest nie tak.

– Bożenka, co się dzieje?

– Mirek… – wyjąkałam. – Rozlał gnój. Specjalnie. Powiedział, że gdybyśmy go zaprosili, to by nie śmierdziało!

Witek tylko westchnął, po czym podszedł do okna, skrzywił się i zamknął je z trzaskiem.

– Może do jutra wywietrzeje… Albo ozonator wypożyczymy?

– Ozonator?! – prychnęłam. – Możemy sobie co najwyżej kadzidłem machać!

Paulinka wbiegła do kuchni, rozczochrana, z telefonem w ręce.

– Mama, spokojnie! Jakiś facet wynajmuje sprzęt do neutralizacji zapachów, mogę do niego zadzwonić.

– I zapach z pola zniknie?! Mirek zrobił to z premedytacją! – krzyknęłam.

Zamilkli. Zaczęłam chodzić po kuchni tam i z powrotem.

– On od zawsze był dziwakiem. Jakieś awantury o drzewo, o koty, o dzieci grające w piłkę… A odkąd mu brat umarł i sam tam mieszka, to już całkiem zdziczał. Ale mimo wszystko… Może powinniśmy go zaprosić? Tak z grzeczności?

– Mama, no co ty… – Paulinka spojrzała na mnie zdziwiona. – Przecież nikt go nie chciał. Nawet ciocia Hanka mówiła, że „z takim to tylko w czterech ścianach, a i to z zatyczkami”.

– Ale jakby dostał zaproszenie… Może poczułby się ważny. Może to wszystko przez to, że czuje się pominięty?

Witek wzruszył ramionami.

– Nie wiem, Bożenka. Jesteś zła, a jednocześnie ci go szkoda.

– Bo ja mam serce, Witek. Nawet do takich jak Mirek.

I właśnie dlatego czułam, że to wszystko też moja wina.

Czułam, że przegrałam, a Mirek jest górą

Wieczorem siedzieliśmy w salonie, niby spokojnie, ale cisza była gęsta jak śmietana. Przez uchylone okno słychać było rozmowy. Dwa podwórka dalej Mirek gadał z Zenkiem od krów.

– Nie zaprosili mnie? To teraz niech im wali pod nosem cały tydzień! – rzucił z uśmiechem w głosie.

– A to ci się udało, Mirek. Cała wieś będzie mówić! – parsknął Zenek.

Zerwałam się jak oparzona.

– Tego za dużo. Idę tam.

– Poczekaj, pójdę z tobą – powiedział Witek i włożył buty.

Gdy tylko stanęliśmy pod płotem, Mirek zaciągnął się papierosem i nawet się nie ruszył.

– Jeszcze czego, delegacja?

– To, co zrobiłeś, to sabotaż – zaczęłam. – Śmierdzi jak w chlewie, a my mamy wesele. Goście będą rzygać na dzień dobry!

– A ja mam prawo. Moja ziemia, mój gnój, mój interes.

– Miałeś złość w sercu i postanowiłeś ją wylać. Dosłownie! – krzyknęłam.

– Może teraz wasze eleganckie wesele będzie trochę bardziej... wiejskie – syknął.

– Ty… ty…! – już nic nie wymyśliłam, więc po prostu go popchnęłam.

Zatoczył się, ale złapał równowagę.

– O, jeszcze rękoczyny! – zaśmiał się gardłowo.

Witek chwycił mnie za rękę i odciągnął.

– Chodź, Bożena. Szkoda słów.

Ale ja czułam, że przegrałam. I że Mirek wygrał.

A może odwołać wszystko?

Północ. W całym domu cicho, tylko wiatr poruszał firanką w oknie. Siedziałam sama w kuchni, pachniało octem – próbowałam neutralizować zapach, ale to było jak zawijanie smrodu w celofan. Na stole stał kubek z niedopitą melisą, której nawet nie tknęłam. Wpatrywałam się w ciemność za oknem i czułam, że nic już nie mam pod kontrolą.

Weszła Paulinka w szlafroku.

– Mamuś, idź spać, proszę…

– Nie mogę. Nie po tym, co on zrobił. Wszystko mieliśmy tak dopięte, tak przygotowane.

– Nie jest tak źle… Smród trochę zelżał.

– Ale ja to czuję. I czują to też inni. Goście będą się krzywić, a potem pół wsi będzie szeptać.

Zamilkłam. Przez chwilę myślałam, żeby odwołać wszystko.

– Mamuś… – Paulinka przysiadła obok. – Nie daj mu tej satysfakcji. On właśnie tego chce. Żebyś się poddała.

Zacisnęłam usta. Wstałam i podeszłam do kredensu.

– Budź tatę. Idziemy po wiatraki z piwnicy. I kadzidła. Z kościoła. Powiem księdzu, że potrzeba wyższa.

– Serio? – Paulinka uśmiechnęła się niepewnie.

– Serio. I niech ktoś wypierze firanki. Jutro ma pachnieć jak w raju, nie jak na wsi.

Wzięłam głęboki oddech. Nie pozwolę, żeby jakaś gnida zniszczyła dzień mojej córki. Nawet jeśli mam całą noc wachlować śmierdzące powietrze gazetą.

Ranek był jasny, ale chłodny

Przeciągnęłam się i od razu poczułam – zapach zelżał. Nie zniknął całkiem, ale kadzidła, cytrynowy ocet i wiatraki zrobiły swoje. Ubrana w szlafrok, z kawą w ręce, podeszłam do okna. Na swojej werandzie siedział Mirek. Wystrojony nie był – jak zwykle ten sam podkoszulek, kawałek gazety w ręce i zadowolony uśmieszek pod nosem.

Spojrzał prosto na mnie i uniósł filiżankę. Jakby chciał wznieść toast. Zignorowałam go. Nie dam mu satysfakcji.

W kuchni Paulinka krzątała się w szlafroku, fryzjerka już rozkładała sprzęt, a ciocia Hanka przekładała ciasta na paterze.

– Bożenko – podeszła do mnie sąsiadka Maryla. – Ja to nie wiem, jak ty to wszystko znosisz. Ja bym się chyba załamała. Podziwiam cię, naprawdę.

– A co mi pozostało? – wzruszyłam ramionami. – Trzeba było walczyć. Wesele się odbędzie. Choćby się waliło i śmierdziało.

Maryla zaśmiała się i poklepała mnie po ramieniu.

Wróciłam do siebie, spojrzałam jeszcze raz za okno. Mirek nadal siedział, teraz z papierosem. Nie ruszył się ani na krok. Ale to już nie miało znaczenia.

Wiedziałam, że nie będzie idealnie. Ale będzie nasze. I nikt – nawet Mirek – mi tego nie odbierze.

Wesele się udało

Goście bawili się do rana, jedzenie chwalili, a orkiestra zagrała nawet „Jesteś szalona”, choć błagałam, żeby tego unikać. Kilka osób rzeczywiście skrzywiło się przy powitaniu – zapach z pola Mirka nie zniknął całkiem – ale potem nikt już o tym nie mówił. Gdy patrzyłam, jak Paulinka tańczy pierwszy taniec z Bartkiem, poczułam coś, czego nie da się opisać. Dumę, ulgę, radość – wszystko naraz. I też zmęczenie. Jakby zeszło ze mnie kilka lat napięcia.

Ale w głowie została mi myśl: czemu człowiek potrafi być tak złośliwy? Mirek przecież wiedział, jak bardzo to dla nas ważne. Mógł po prostu przyjść, zapytać. Albo odpuścić. Mam też żal do siebie. Że nie przewidziałam. Że dałam się zaskoczyć. Że może rzeczywiście powinnam była go zaprosić, choćby z litości. Ale tej decyzji nie cofnę. Wiem jedno – ta historia będzie chodzić po wsi przez lata. Ludzie będą mówić o weselu Paulinki i o zapachu gnoju. Ale będą też mówić: „Bożena się nie dała”. I to mi wystarczy. Następnym razem zaproszę, kogo będę chciała. I będę wiedzieć, kogo lepiej mieć z dala.

Bożena, 59 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama