„Sąsiad próbował mnie uwieść i żalił się, że jego małżeństwo to fikcja. A potem leciał z żoną za rączkę do kościoła”
„Zaczęło się niepozornie. Michał mieszkał piętro wyżej, z żoną i 2 dzieci. Mijaliśmy się latami – wymiana uśmiechów, krótkie przywitania, raz w roku rozmowa o odśnieżaniu podjazdu. Ale w ostatnich miesiącach coś się zmieniło. Coraz częściej go spotykałam. Tak jakby na mnie czekał, żeby zaczepić”.

- Redakcja
Byłam przekonana, że znam swoich sąsiadów. Ot, zwykłe małżeństwo z dwójką dzieci, które co niedzielę widywałam, jak wychodzą razem do kościoła – elegancko ubrani, zawsze uśmiechnięci. Nigdy nie sądziłam, że ktoś taki jak on – grzeczny, pomocny, rodzinny – może próbować wywrócić moje życie do góry nogami. Zaczęło się od drobiazgów: przyniesione zakupy, pomoc z cieknącym kranem, przypadkowe spotkania na klatce schodowej. A potem przyszły wiadomości, szeptane wyznania i spojrzenia, których nie sposób było zignorować. Mówił, że jego małżeństwo to fikcja. Tylko czemu ja widziałam ich razem tak często – jak z obrazka?
Rzucał mi dziwne spojrzenia
Zaczęło się niepozornie. Michał mieszkał piętro wyżej, z żoną i dwójką dzieci. Mijaliśmy się latami – wymiana uśmiechów, krótkie „dzień dobry”, raz w roku rozmowa o odśnieżaniu podjazdu. Ale w ostatnich miesiącach coś się zmieniło. Coraz częściej go spotykałam. A to wracał z pracy dokładnie wtedy, gdy ja wychodziłam z psem. A to akurat był na balkonie, kiedy ja rozwieszałam pranie.
– Ciężki dzień? – zapytał pewnego razu, opierając się nonszalancko o barierkę.
– Jak zwykle – wzruszyłam ramionami.
Zaczął zagadywać częściej. Przyniósł paczkę, którą kurier zostawił u nich. Pomógł mi raz z zakupami, kiedy urwała mi się torba. Powiedział, że zawsze chciał mieć sąsiadkę, z którą można porozmawiać. Żartował, że jego żona wciąż żyje telefonem, dziećmi, planem dnia. A on czasem potrzebuje po prostu być... człowiekiem. Na początku nie widziałam w tym nic złego. Ludzkie gesty, uprzejmość. Ale po jakimś czasie zaczął patrzeć na mnie inaczej. Dłużej. Uważniej. Jakby każde spojrzenie było początkiem czegoś, czego jeszcze nie umiał nazwać, ale już pragnął.
– Fajnie się z tobą rozmawia – powiedział któregoś dnia. – Brakuje mi tego w domu.
Zawahałam się. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Stałam na schodach z siatką ziemniaków w ręku, a on patrzył na mnie tak, jakby właśnie rozważał, czy warto przekroczyć granicę.
Jego dłonie na mojej talii
Był piątkowy wieczór, kiedy zapukał do drzwi. Stał z butelką czerwonego wina w ręce i lekko zawstydzonym uśmiechem.
– Moja żona z dziećmi wyjechała na weekend do teściowej – rzucił swobodnie. – Pomyślałem, że może napijesz się ze mną kieliszeczek. Samemu jakoś głupio.
Zawahałam się. Chciałam odmówić. Naprawdę. Ale jednocześnie poczułam dziwną ciekawość. Mężczyzna, który zazwyczaj wydawał się tak bardzo nie do ruszenia, nagle stał w moim progu z miną chłopaka, który nie wie, co zrobić z samotnym wieczorem.
– Na chwilę – powiedziałam w końcu. – Ale tylko jeden kieliszek.
Usiedliśmy w salonie. Włączyłam cicho muzykę, podałam wino w dwóch cienkich kieliszkach, które i tak rzadko wyciągałam. Mówił dużo – o pracy, o dzieciach, o tym, że czasem czuje się w tym wszystkim… niewidzialny.
– Chyba już dawno nikt mnie tak nie słuchał – powiedział cicho, kiedy sięgnął po drugi kieliszek. – W domu wszystko kręci się wokół dzieci. Ja jestem tylko dodatkiem. Kierowcą, sponsorem, cichym towarzyszem.
Poczułam współczucie. Ale też coś więcej. Jego głos był ciepły, spojrzenie szczere. A kiedy pochylił się, by sięgnąć po butelkę, jego dłoń na moment dotknęła mojej talii. Nie przypadkiem. Serce zabiło mi mocniej.
– Michał... – zaczęłam, ale nie dokończyłam.
Spojrzał na mnie z bliska.
– Nic nie musimy robić – wyszeptał. – Po prostu... dobrze tu być.
W głowie miałam mętlik
Po tym wieczorze zaczęłam go unikać. Czułam się winna, choć przecież nie wydarzyło się nic konkretnego. Żadnego pocałunku, żadnych słów, które jednoznacznie przekroczyłyby granicę. Ale atmosfera... była gęsta. Za gęsta. Otwierałam drzwi powoli, nasłuchując, czy jego kroki nie odbijają się echem na schodach. Zaczęłam wychodzić tylnym wyjściem, nawet z psem spacerowałam o innych porach. On jednak nie odpuszczał.
Zaczął pisać. Najpierw żartobliwe wiadomości. „Znowu mnie unikasz?” albo „Zgubiłem sąsiadkę. Widział ktoś?”. Potem przyszły te bardziej osobiste. „Tęsknię za naszymi rozmowami”. „Z tobą czuję, że żyję”. I wreszcie – „Ona nic nie rozumie. Od lat jesteśmy razem tylko dla dzieci”. Te słowa gryzły się z tym, co widziałam. Co niedzielę o dziewiątej rano, przez okno kuchenne, widziałam ich idących do kościoła. On niósł małą w ramionach, żona trzymała chłopca za rękę. Rozmawiali, uśmiechali się, wyglądali jak idealna rodzina.
Któregoś razu, stojąc przy parapecie z filiżanką kawy, widziałam, jak Michał poprawia jej płaszcz, zapina guziki, głaszcze ją po plecach. Pocałował ją w policzek. A tego samego dnia wieczorem napisał mi: „Czasem marzę, żeby zostawić wszystko i po prostu zacząć od nowa. Tylko z tobą”. Zrobiło mi się słabo. W głowie miałam mętlik. Nie wiedziałam już, co jest prawdą, a co tylko jego wyobrażeniem. Może kłamstwem? A może ja po prostu chciałam wierzyć w coś innego, niż widziały moje oczy?
Kłamstwa w biały dzień
Niedziela była słoneczna, aż nienaturalnie jasna jak na koniec listopada. Wyszłam do sklepu po pieczywo i już z daleka zobaczyłam ich przy furtce. Michał trzymał synka na barana, a jego żona śmiała się, poprawiając córce opaskę z cekinami. Wyglądali dokładnie jak z obrazka – kochające się, zgrane małżeństwo. Tyle że nie w rozpadzie. W harmonii. Minęli mnie, a Michał tylko skinął głową, jakby nic nas nie łączyło. Żadnych wiadomości, żadnych dotknięć, żadnych wspólnych rozmów przy winie. Poczułam się idiotycznie – jakby mi się wszystko przyśniło. Jakby to był scenariusz, który ktoś napisał na moją naiwność. Po południu napisał: „Dziękuję, że nie patrzyłaś dziś tak ostentacyjnie. Jeszcze nie czas. Ale wkrótce”.
Wkrótce? Czy on naprawdę wierzył, że ja w to wszystko wejdę? Że będę czekać na jego „wkrótce”? Patrzeć, jak co tydzień odgrywa rolę dobrego męża, po czym wieczorem żali się, że cierpi w małżeństwie? Tego samego dnia zaprosił mnie „na krótką kawę, nic zobowiązującego”. Odpisałam: „Nie. To nie jest w porządku wobec twojej rodziny”. Po chwili dostałam odpowiedź: „Ale wobec mnie chcesz być w porządku? Wiesz, co czuję. Albo grasz w to ze mną, albo daj mi spokój”. To był szantaż emocjonalny. Perfekcyjny. Bo wiedział, że coś do niego czuję. I to właśnie próbował wykorzystać. Zaczęłam się dusić we własnym mieszkaniu.
Nie chciałam z nim w to grać
W poniedziałek rano zobaczyłam jego żonę na schodach. Niosła torbę z zakupami i jednym ramieniem przytrzymywała drzwi wejściowe. Uśmiechnęła się do mnie ciepło, jak zwykle.
– Pani Halinko, jak piesek? – zapytała.
– W porządku, dziękuję. A dzieci zdrowe?
– Trochę kaszlą, ale wiadomo, jesień. Trzeba przetrwać – westchnęła i przeszła dalej.
Szłam do mieszkania na miękkich nogach. Myślałam: „Czy ona wie? Czuje coś? Podejrzewa?”. Ale nie. Ona była szczera. To ja byłam tą, która zaczęła grać. Z nim. Przeciw niej. Choć nigdy nic się nie wydarzyło fizycznie, czułam się tak, jakbym jej coś zabrała. Wieczorem napisał znowu. Krótkie: „Tęsknię”. Usiadłam przy stole, wpatrując się w ekran telefonu. I nagle zrozumiałam. Michał nie szukał miłości. Szukał tylko ucieczki od rutyny.
Byłam mu potrzebna jak tajemnicza furtka – do złudzenia, że gdzieś za rogiem może zacząć życie od nowa. Nie dlatego, że naprawdę chciał. Ale dlatego, że nie miał odwagi przyznać, że sam dawno stracił kontrolę. Nie odpisałam. Wzięłam telefon, usunęłam wszystkie jego wiadomości, nawet te najstarsze. Przeszłam się po mieszkaniu z kubkiem herbaty w ręku, a potem zasunęłam rolety. Żadnych spojrzeń przez okno. Żadnych rozmów na klatce. I żadnego miejsca na czyjeś niespełnione fantazje w moim życiu.
Pewnie teraz pisze do innej
Minęły dwa miesiące. Nie rozmawialiśmy ani razu. Mijaliśmy się na schodach, jakbyśmy nigdy nie znali swoich imion. Jego żona wciąż się uśmiechała, dzieci wciąż biegały po podwórku, a on... był. Po prostu. Wracał z pracy, podlewał kwiaty na balkonie, zabierał rodzinę na niedzielne spacery. Scenariusz, który znałam na pamięć, tylko że teraz już nie wzbudzał we mnie żadnych emocji. Kiedyś siadałam przy kuchennym oknie z herbatą, tylko po to, by choć przez chwilę go zobaczyć. Teraz okno zostawało zasłonięte. Nie dlatego, że miałam coś do ukrycia, ale dlatego, że nie chciałam już patrzeć na coś, co nie było moje.
Byłam naiwna. Przez chwilę pozwoliłam sobie uwierzyć, że można zbudować coś na cudzym cierpieniu. Że moje współczucie i samotność dają mi jakiekolwiek prawo, by uczestniczyć w czyimś małżeńskim rozkładzie. Ale prawda była taka, że to on go tworzył. Ja byłam tylko narzędziem – tymczasowym przystankiem, iluzją nowego początku. Przestałam się łudzić. Przestałam czekać. Przestałam wyglądać przez okno.
Zamiast tego kupiłam sobie rośliny doniczkowe, które teraz ustawiam na parapecie. Zaczęłam chodzić na jogę, raz w tygodniu do kina. Odnowiłam kontakt z przyjaciółką, którą kiedyś odsunęłam, bo „nie miałam czasu”. A Michał? Pewnie teraz pisze do kogoś innego. Nadal szuka. Tylko już nie u mnie. I dobrze. Bo ja przestałam być tą, do której można napisać „tęsknię” po pysznej zupie z rodziną.
Halina, 41 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nienawidziłem swojej pracy i chodziłem tam jak za karę. Tylko 1 powód trzymał mnie w biurze i to nie były pieniądze”
- „Synowa zmieniła zamki w drzwiach i zostawiła mnie na wycieraczce. Teraz oglądam wnuki tylko na zdjęciach”
- „Dla męża moje potrzeby były niewidzialne. Dopiero po latach zrozumiałam, że obydwoje chcemy od życia czegoś innego”

