Reklama

Na emeryturze życie potrafi nagle zwolnić do granic. Dzieci rozjechały się po świecie, wnuki odwiedzają rzadko, a telewizor staje się jedynym rozmówcą. Codzienność to spacery do sklepu, podlewanie kwiatów i samotne śniadania. Właśnie w takiej rutynie się pogrążyłam, nie spodziewając się już niczego nowego. Mieszkał naprzeciwko. Tak blisko, że słyszałam, jak odkręca wodę w łazience. Czasem mignął mi przez wizjer – wychodził w granatowej kurtce, zawsze o tej samej porze. Nigdy się nie przywitał pierwszy, ale kiedy mijał mnie na klatce, kiwał głową z takim powagą, jakbyśmy oboje grali w jakimś niewypowiedzianym teatrze uprzejmości. Wdowiec. Wiedziałam, bo sąsiadka z góry wszystko wiedziała. Żona zmarła kilka lat temu na raka. Dzieci ma dorosłe, nie zaglądają.

Zauważyłam, że od pewnego czasu coraz częściej siedział przy oknie. Czasem łapałam jego wzrok, kiedy ja też wyglądałam. Oboje wtedy odwracaliśmy głowy, udając, że to przypadek. I może naprawdę to był przypadek, ale tylko do czasu.

Któregoś dnia rozkraczył mi się taboret w kuchni. Złamała się jedna z nóg i z hukiem runęłam na podłogę. Nic poważnego się nie stało, ale jak leżałam tam, z nogą w górze i ręką w mące, poczułam wściekłość na cały świat. Na starość, na samotność, na to, że nie mam nawet kogo poprosić o pomoc.

Po godzinie bezsensownego marudzenia spojrzałam przez okno. Był tam. Siedział z gazetą, w swetrze z dziurką na łokciu. Zerknął w moją stronę. Pod wpływem impulsu chwyciłam płaszcz i wyszłam.

– Dzień dobry… Przepraszam, że przeszkadzam. Nie miałby pan może wiertarki? – zapytałam, nie patrząc mu w oczy.

– Mam. A co się stało?

– Taboret mi się rozpadł. Chciałam go skręcić, ale nie mam czym.

Skinął głową.

– Przyniosę. Albo nie, wie pani co? Zaraz sam przyjdę. Zobaczę, co da się zrobić.

„Proszę śmiało pukać”

Przyszedł pięć minut później z małą walizką narzędzi. Wszedł, jakby robił to już tysiące razy, bez skrępowania, ale też bez poufałości. Wskazałam palcem nieszczęsny taboret leżący obok lodówki.

– No tak, klasyk. Plastikowe łączenia – mruknął, klękając obok.

Stałam nad nim, niezręcznie, z dłońmi splecionymi. Milczenie wisiało między nami, tylko wiertarka zaburczała raz po raz. Nagle, jakby wbrew sobie, powiedziałam:

– Może zaparzę herbaty? Mam jeszcze malinową.

– Chętnie – odpowiedział, nie przerywając pracy.

Przy stole usiedliśmy, kiedy już skończył. Herbaty parowały w kubkach z wyblakłymi wzorkami, a ja nerwowo bawiłam się uszkiem od swojego.

– Sama pani mieszka? – zapytał po dłuższej chwili.

– Tak. Od dziesięciu lat.

– Ja od sześciu – odpowiedział, nie rozwijając tematu.

Nie potrzebowaliśmy wielkich słów. Sama obecność drugiego człowieka przy stole była czymś poruszającym. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie czułam się niepotrzebna. Rozmawialiśmy o pogodzie, o podwyżkach w sklepach, o sąsiadce spod dwójki, co zawsze wystawia śmieci za wcześnie. Śmialiśmy się. Naprawdę się śmialiśmy.

Gdy wstał, podziękował za herbatę i powiedział:

– Jakby pani jeszcze czegoś potrzebowała… proszę śmiało pukać.

Odprowadziłam go do drzwi, zatrzymałam się. Zrobił to samo. Przez sekundę patrzyliśmy sobie w oczy.

– Dobranoc – powiedziałam cicho.

– Dobranoc – odpowiedział i zniknął za drzwiami.

Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Nie przez taboret. Myślałam o jego dłoniach, o jego głosie. I o tym, że może... jeszcze kiedyś zapukam.

Taniec w kuchni

Minął tydzień, zanim znów się spotkaliśmy. Tym razem to on zapukał. Stał w drzwiach z uśmiechem i słoikiem ogórków w dłoni.

– Sam kisiłem – powiedział, jakby się tłumaczył.

– No to nie mam wyjścia, muszę spróbować – odpowiedziałam i wpuściłam go do środka.

Usiedliśmy w kuchni. Zjadł trzy ogórki, ja dwa, śmialiśmy się, bo były tak kwaśne, że aż wykręcało twarz. Potem zapytałam, czy zostanie na obiad. W lodówce miałam tylko jajka, cebulę i ziemniaki, ale dla dwojga ludzi z naszej półki życia to i tak uczta. Podsmażyłam cebulę, on pomagał kroić ziemniaki. Ruchy miał powolne, trochę nieporadne, ale delikatne. Między nami nie było pośpiechu.

– Lubi pani muzykę? – zapytał nagle, kiedy ziemniaki skwierczały na patelni.

– Lubię.

– A może zatańczymy?

Popatrzyłam na niego zaskoczona. Kuchnia była wąska, ale co tam. Puścił coś ze swojego telefonu – jakiś stary przebój sprzed lat. Wziął mnie za rękę. Najpierw się śmiałam, że zginiemy między stołem a lodówką, ale po chwili... zapomniałam o wszystkim.

Jego ręka na mojej talii. Moja głowa na jego ramieniu. Pachniał wodą po goleniu i czystym praniem. Kręciliśmy się powoli, niezgrabnie, ale nikt nas nie oceniał. Tylko cisza za oknem i zegar w kącie, który zdawał się tykać wolniej.

W tamtym tańcu było więcej bliskości niż w całych latach mojego małżeństwa. I kiedy muzyka ucichła, a my nadal staliśmy objęci, zrozumiałam, że to już nie jest tylko sąsiad.

– Zatańczymy jeszcze raz? – zapytał.

Skinęłam głową. I zatańczyliśmy.

Bliskość nie ma wieku

Od tamtego tańca spotykaliśmy się coraz częściej. Czasem przychodził na herbatę, czasem tylko pożyczyć cukier. Czasem przyprowadzał swojego kota, bo „sam się nudzi, nie tylko ja”. Siedzieliśmy razem przy stole, oglądaliśmy teleturnieje, komentowaliśmy odpowiedzi, jakbyśmy byli parą od zawsze. Ale wszystko miało swoje granice. Ciche, nienazwane. Do czasu.

Był piątek. Padał deszcz, taki listopadowy, ciężki. Zadzwonił do drzwi bez zapowiedzi. Był przemoknięty, zziębnięty, z jakimś smutkiem w oczach.

– Nie mogłem już siedzieć sam – powiedział tylko.

Wpuściłam go bez słowa. Usiadł na kanapie, wciąż w kurtce. Zaparzyłam herbaty, podałam koc, ale nie rozmawialiśmy. Siedzieliśmy w ciszy, patrząc w przestrzeń, jakbyśmy oboje bali się czegoś wypowiedzieć. Po chwili jego dłoń spoczęła na mojej. Nie cofnęłam jej.

– Zimno mi – powiedział szeptem.

– To chodź – odpowiedziałam, sama nie wierząc w to, co mówię.

W sypialni było ciemno. Nie zapalałam światła. Wszystko działo się spokojnie, bez pośpiechu, jakbyśmy wiedzieli, że nie trzeba się tłumaczyć. Jego ciało było obce, ale nie nieznajome. Ciepłe, lekko drżące. Przytuliliśmy się i po prostu leżeliśmy. Nikt nie pukał, nikt nie widział. Tylko szum deszczu za oknem i nasze oddechy.

Nie rozmawialiśmy tej nocy. Nie musieliśmy. Kiedy zasnęłam wtulona w niego, pierwszy raz od lat nie obudził mnie lęk.

Rano zjedliśmy śniadanie w milczeniu, ale nie było w nim niezręczności. Zapytał tylko:

– Mogę przyjść wieczorem?

– Tak. Przyjdź.

Co ludzie powiedzą

Plotki zaczęły krążyć szybciej, niż się spodziewałam. Najpierw były spojrzenia na klatce schodowej, potem szepty na ławkach. Sąsiadka spod dwójki, ta, co zawsze wszystko wiedziała, zaczęła unikać mojego wzroku. W sklepie kobieta za ladą nagle przestała się uśmiechać.

– Słyszałam, że pani z tym wdowcem z naprzeciwka... – powiedziała kiedyś znajoma z osiedla, z taką miną, jakby zdradziła mi sens życia.

– Tak, i co z tego? – odpowiedziałam spokojnie, choć serce waliło mi w piersi.

Niektórzy pytali z troską, inni z wyższością. Jakby w moim wieku nie wypadało już czuć, pragnąć, tęsknić. Jakbyśmy, emeryci, mieli tylko podlewać kwiatki i patrzeć w okno. Ale ja nie miałam już nic do stracenia. Mąż nie żył, dzieci miały własne życia. Przeżyłam wojny rodzinne, choroby, śmierć bliskich. A teraz, kiedy ktoś trzymał moją dłoń przy herbacie, miałam się tego wstydzić?

On też słyszał szepty. Powiedział, że się wyprowadzi, jeśli będzie mi ciężko. Popukałam się w czoło.

– Jak się przeprowadzisz, to ja pójdę za tobą. Możemy razem denerwować nowych sąsiadów.

Śmiał się wtedy chyba z ulgą.

Zaczęliśmy razem chodzić na spacery, na zakupy, czasem nawet do kościoła. Nie kryliśmy się. Nie tłumaczyliśmy. Kto chciał – rozumiał. Kto nie chciał – i tak by nie zrozumiał. Najważniejsze było to, że wracając do domu, miałam do kogo mówić: „Zdejmij buty, zrobiłam zupę”. I słyszałam: „Dobrze, kochanie”.

Tak miało być i nie żałuję

Patrzę w lustro. Skóra już nie ta, włosy siwe, powieki cięższe. Ale oczy... oczy mam wciąż żywe. I coś w nich się zmieniło. Coś się rozświetliło. Może to spokój? A może akceptacja?

Nie planowałam tej historii. Nie szukałam nikogo. Myślałam, że wszystko, co mogło się zdarzyć, już się wydarzyło. Że miłość to przeszłość, a bliskość to luksus zarezerwowany dla młodych. A jednak znalazłam się w łóżku z sąsiadem. Na własnych zasadach, bez wielkich słów i romantycznych uniesień. Z ciekawości, z potrzeby ciepła, z głodu życia. I nie żałuję ani minuty.

Nie jesteśmy idealni. On chrapie, ja mam wieczną niestrawność. Czasem się sprzeczamy o pilot do telewizora, czasem milczymy, bo każde z nas ma swoje zmęczenie. Ale jesteśmy. Obok. Dla siebie. To więcej, niż miałam przez wiele lat.

Dzieci wiedzą. Były zaskoczone, zdezorientowane, trochę zawstydzone. Ale potem powiedziały: „Jeśli jesteś szczęśliwa, to my też”. To wystarczyło.

Nie wiem, co będzie dalej. Czy zdrowie pozwoli, czy życie nie zadrwi z nas jeszcze raz. Ale jedno wiem na pewno – nie chcę już siedzieć przy zimnym stole sama.

Na emeryturze wskoczyłam do łóżka sąsiadowi. Nie dlatego, że oszalałam. Ale dlatego, że przypomniałam sobie, że życie jeszcze trwa. I że do ostatniego dnia chcę czuć, że jestem. Naprawdę.

Teresa, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama