„Sąsiad co sobotę robi balkonową imprezę. Chciałam go posłać do diabła, ale jego córka zmieniła mój gniew w litość”
„Była sobota, po osiemnastej. Otworzyłam balkon, żeby przewietrzyć, i w tym samym momencie coś miękkiego wpadło mi między doniczki. Podskoczyłam. Podeszłam bliżej – to była kiełbasa. Upieczona, jeszcze ciepła, z resztką musztardy”.

Mieszkam sama w bloku na spokojnym osiedlu pod Warszawą. Pracuję zdalnie jako specjalistka w agencji reklamowej – praca jest stresująca, więc po godzinach nadrabiam ciszą i zielenią. Mój balkon to mój mikroświat. Rośnie tu wszystko: lawenda, rozmaryn, małe drzewko oliwne, a nawet winorośl, która oplata barierkę, jakby próbowała wspiąć się na wyższe piętra. Ale nie warto. Tam mieszka sąsiad.
Lubię ciszę
Każdy mój poranek to rytuał: kawa w ceramicznym kubku z Kopenhagi, bose stopy na zimnych płytkach, wzrok wbity w drzewa po drugiej stronie ulicy. Zamykam oczy i medytuję. Zatapiam się w szum liści, który przy odpowiednim skupieniu przypomina szum morza.
Ale w każdą sobotę – jak w zegarku – sąsiad przerywa ciszę. To nie jest zwykłe grillowanie, to jest balkonowa impreza. Disco polo gra z głośników, jakby prowadził radio z lat 90. Z balkonu unosi się zapach taniej kiełbasy i dym z grilla, który wnika w mój spokój. Sąsiad śmieje się głośno, beka jeszcze głośniej.
Z tygodnia na tydzień jestem coraz bardziej spięta. Sobota nie cieszy mnie już tak jak kiedyś. W piątek wieczorem zaczynam się bać. Czy znów będzie disco polo? Czy znów wrzaskliwe „Jesteś szalona” zagłuszy moją medytację? Nie jestem typem awanturnicy, ale czuję, że ta cisza, której tak bardzo potrzebuję, staje się luksusem, który sąsiad skutecznie mi odbiera.
Mam ochotę mu powiedzieć, że mi przeszkadza. Ale co powiem? „Przepraszam, czy mógłby pan nie grillować co sobotę?” – to brzmi śmiesznie, nawet dla mnie. Może napiszę maila do administracji?
Byłam zdesperowana
W tamtą sobotę nie mogłam już dłużej udawać, że mnie to nie rusza. Zaczęło się jak zwykle – z głośników rozbrzmiała znajoma melodia „Ona tańczy dla mnie”, a potem było już tylko głośniej.
Kiedy po raz trzeci spadła mi doniczka z werbeną, bo podskoczyła od basów, poczułam, jak coś we mnie pęka. Próbowałam zatkać uszy, zamknąć drzwi balkonowe, odpalić biały szum w aplikacji, ale wszystko na nic. Wzięłam laptopa, usiadłam przy stole i zaczęłam pisać.
„Szanowni Państwo, chciałabym zgłosić uporczywe zakłócanie porządku na osiedlu. Mieszkaniec lokalu 53 (ostatnie piętro, klatka B) regularnie, głównie w weekendy, urządza imprezy balkonowe, którym towarzyszy głośna muzyka i grillowanie. Hałas trwa często do późnych godzin wieczornych, a dym z grilla przedostaje się na sąsiednie balkony, uniemożliwiając korzystanie z nich. Zdarza się, że ruszt z jedzeniem niemal wystaje poza linię balkonu. Do niniejszego zgłoszenia załączam zdjęcia wykonane w dniach 6, 13 i 20 maja. Proszę o interwencję”.
Siedziałam chwilę z palcem zawieszonym nad przyciskiem „wyślij”, ale w końcu kliknęłam. Ulga przyszła od razu, a potem odrobina niepokoju. Może wystarczyło pogadać?
Tydzień później – sobota, godzina osiemnasta – muzyka była jeszcze głośniejsza. Basy dudniły tak mocno, że kwiaty dosłownie się trzęsły. Dym z grilla wlókł się po moim balkonie jak zapowiedź wojny.
Zemścił się
Tamtego wieczoru nie medytowałam. Nie było mowy o spokoju. Pojawiła się za to frustracja. Bezsilność. Ale i myśl: dobrze, to była pierwsza runda. Skoro on ma swoją muzykę, ja znajdę swój sposób. Coś się we mnie przestawiło. Już nie miałam nadziei, że to się uspokoi. Teraz chodziło tylko o to, żeby nie dać się zdominować.
Była sobota, po osiemnastej. Otworzyłam balkon, żeby przewietrzyć, i w tym samym momencie coś miękkiego wpadło mi między doniczki. Podskoczyłam. Podeszłam bliżej – to była kiełbasa. Upieczona, jeszcze ciepła, z resztką musztardy. Leżała obok mojej bazylii jak absurdalny prezent.
Zamknęłam balkon. Stałam przez chwilę w kuchni, z telefonem w dłoni. Palec zawisł nad numerem do straży miejskiej. Przecież to już było za dużo, to było celowe. Przemoc balkonowa, tak to nazwałam w myślach. Ale zanim zdążyłam zadzwonić, usłyszałam pukanie do drzwi.
Zaskoczyła mnie
Otworzyłam. Przede mną stała dziewczynka, może dwunastoletnia. Trzymała w rękach pudełko z ciastem.
– Proszę pani… Tata tak robi, bo się rozwodzi z mamą. On tak… trochę głupieje. Jest mu bardzo smutno. Upiekłam ciasto. Może pani spróbuje?
Zamrugałam. Zabrakło mi słów. Złość odpłynęła, jakby ktoś odłączył mnie od prądu. Pomyślałam tylko, że nie mam siły dłużej być wściekła. Przejęłam pudełko, skinęłam głową. Dziewczynka odwróciła się i zniknęła na schodach.
Tamtego dnia nie zgłosiłam nic. Kiełbasa została na balkonie, ciasto zjadłam następnego ranka.
W niedzielę rano usiadłam jak zwykle z kawą na balkonie. Ciasto od dziewczynki – murzynek z malinami – leżało na talerzyku obok. Jadłam powoli, słuchając śpiewu ptaków. Było cicho. Nienaturalnie cicho.
Nie podlewałam roślin. Nie wyglądałam w górę. Tylko raz, mimo wszystko, zerknęłam. Balkon sąsiada był pusty. Żadnych leżaków, żadnej kratki do grilla. Wróciłam do środka i napisałam SMS-a do przyjaciółki: „Wojna skończona. Może”.
Tego dnia nie napisałam żadnego nowego maila. Nie miałam ochoty na żadne działania. I pierwszy raz od dawna nie czułam złości.
Katarzyna, 38 lat
Czytaj także:
- „Po rozwodzie zostałam z 2 dzieci bez kasy, a mój eks bawił się w tropikach. W pewnym momencie coś we mnie pękło”
- „Teść narzeka sąsiadom, że jego syn się zmienił, odkąd mnie poznał. Ma rację, ale oddałam im wszystkim przysługę”
- „Nie mamy dzieci, ale kłótni u nas i tak nie brakuje. Irytuje mnie, że mąż nie opuszcza deski sedesowej”

