„Sama namawiałam syna, żeby zamieszkał u nas z żoną po ślubie. Teraz mam ich dosyć, ale nie wiem, jak im powiedzieć”
„Nie chciałam być tylko gosposią. Własny dom zaczął mnie męczyć. Przestałam chodzić w szlafroku po korytarzu, bo bałam się, że Damian albo Olga mnie zobaczą. Nie czułam się jak u siebie. Czułam się jak… gość we własnym domu”.

- Redakcja
Mówią, że matka zawsze wie najlepiej. Gdyby ktoś mnie o to zapytał kilka lat temu, przytaknęłabym z pełnym przekonaniem. Byłam jedną z tych matek, które czują dumę, że „mają oko do ludzi”, że potrafią rozpoznać dobrego człowieka, zanim ten jeszcze zdąży coś powiedzieć. Tak myślałam o sobie. Kiedy mój syn, Damian, przyprowadził do domu swoją dziewczynę Olgę, wystarczyło mi dziesięć minut, żeby się w niej zakochać. Taka spokojna, kulturalna, ułożona. Jak dla mnie – żona idealna.
To ja później zaproponowałam, żeby zamieszkali z nami po ślubie. Nikt mnie nie prosił, nikt nie sugerował. Po prostu siedzieliśmy z Adamem przy kolacji, a ja powiedziałam:
– A może byśmy im oddali piętro? Mamy tyle miejsca, po co mają wynajmować jakieś klitki? Szkoda pieniędzy.
Adam wzruszył ramionami, jak to on.
– Jak chcesz, Basia. Mnie to nie przeszkadza.
Wtedy byłam z siebie taka dumna. Wspaniała matka, gościnna teściowa, rodzinna atmosfera. Dom wielopokoleniowy, wnuki. Tak to sobie wyobrażałam. Jak się okazało – trochę zbyt naiwnie.
Minęło dwa i pół roku. I nie wiem, co mam teraz zrobić. Siedzę w kuchni i słyszę, jak Olga znowu zamyka się z moim synem w ich części domu, trzaskając drzwiami. Adam już nawet nie komentuje. Ja mam tego serdecznie dość. Tylko… jak im powiedzieć, że chcę, żeby się wyprowadzili, skoro to ja sama ich tu ściągnęłam?
Denerwowały mnie drobiazgi
– Mamo, wolisz, żebyśmy zjedli obiad na górze, czy możemy tu? – zapytała Olga, stojąc już z talerzami w rękach. Damian za nią, zapatrzony w ekran telefonu, nawet nie podniósł głowy.
Była niedziela. Kiedyś nasze rodzinne obiady w niedzielę to była świętość – rosół, drugie danie, ciasto, kawa, śmiech przy stole. A teraz tylko pytania, gdzie komu wygodniej.
– Zjedzcie sobie na górze – odparłam z wymuszonym uśmiechem, choć aż mnie ścisnęło w środku.
Nie mam nic do Olgi, lubię ją. Ale są rzeczy, które zaczynają działać człowiekowi na nerwy. Talerze zostawione w zlewie „na potem”, wiecznie rozłożona suszarka z ich praniem w naszej pralni, jej wieczorne rozmowy przez telefon, podczas których śmieje się tak głośno, jakby zapomniała, że ktoś jeszcze oprócz niej tu mieszka.
Najbardziej jednak bolało mnie to, jak bardzo zmienił się Damian. Mój chłopiec. Ten sam, który kiedyś całował mnie w policzek przed wyjściem do szkoły. Teraz zamykał się z Olgą u siebie, witał mnie krótkim „cześć”, rzucał brudne skarpetki koło pralki, jakby zapomniał, że pralka to nie magiczna skrzynka, tylko ja to zbieram, jego matka.
Adam próbował mnie pocieszać.
– Młodzi są, Basia. Daj im żyć.
Nie chciałam być tylko gosposią. Własny dom zaczął mnie męczyć. Przestałam chodzić w szlafroku po korytarzu, bo bałam się, że Damian albo Olga mnie zobaczą. Nie czułam się jak u siebie. Czułam się jak… gość we własnym domu. A najgorsze było to, że to wszystko – to całe zamieszanie – było moim pomysłem.
Miałam ich powyżej uszu
Zaczęło się od tego, że Olga zaczęła „pomagać” w kuchni. Najpierw było to urocze. Kroiła marchewkę do rosołu, pytała, jak robię mój sos pieczarkowy, zaglądała do garnków. Z czasem zaczęła też... poprawiać.
– A może dodać trochę więcej soli? – zaproponowała któregoś dnia.
– Ja solę po swojemu – ucięłam krótko, ale z uśmiechem. Uśmiech był coraz bardziej wymuszony z tygodnia na tydzień.
Potem zaczęła przestawiać rzeczy. Najpierw filiżanki. Później ręczniki w łazience. Twierdziła, że „tak jest wygodniej”. A ja coraz częściej łapałam się na tym, że nie mogę znaleźć własnego tarki do buraków albo że papier toaletowy znowu odwrotnie zawieszony.
Kulminacja przyszła dwa tygodnie temu, kiedy przyszłam do domu z zakupami, cała mokra, bo lunęło. Wchodzę do kuchni, a tam… Olga. Malowała paznokcie. Przy moim stole. Rozłożyła gazety, lampkę UV, lakiery, aceton – wszystko.
– O, dzień dobry! Zaraz skończę – rzuciła wesoło. – Zrobiłam sobie hybrydy. Trochę śmierdzi, wiem, ale zaraz się przewietrzy.
Stałam z siatkami w rękach i czułam, że krew mnie zalewa. Ale znowu nic nie powiedziałam. Bo jak? „Odejdź od mojego stołu, bo cuchniesz lakierem?”. Przecież nie była tu gościem. Mieszkała tu. Przeze mnie. Ale wszystkim mnie denerwowała.
Wieczorem powiedziałam o tym Adamowi.
– To się umówcie, Basia. Ustalcie zasady. Jesteście dorosłymi kobietami.
Jak miałam się umówić, skoro to ja sama zaprosiłam ich do życia pod naszym dachem? Czułam, że nie mam prawa się złościć. Ale złościłam się coraz bardziej.
Znikałam jak cień
Zaczęłam się wycofywać. Najpierw nieświadomie. Przestałam pić poranną kawę w kuchni – Olga robiła wtedy owsianki, smoothie i coś, co nazywała „matchą”, a co pachniało jak ugotowana trawa. Adam nadal schodził, siadał z nimi, śmiał się z ich żartów. A ja zostawałam na górze, z filiżanką kawy w sypialni.
– Mamo, nie jesz z nami? – spytał Damian, któregoś dnia wychylając się z kuchni.
– Nie, kochanie. Już jadłam – skłamałam.
To było łatwiejsze niż przyznać, że nie potrafię tam być. Że kiedy widzę ich razem, czuję, jakbym z roku na rok znikała.
Czasem słyszałam ich rozmowy przez ścianę. Olga mówiła do niego słodko, ale takim tonem, jakby rozmawiała z uczniem, który nie odrobił pracy domowej.
– Damian, znowu zostawiłeś talerz na stole. Ile razy mam ci mówić, żebyś sprzątał?
Albo:
– Kochanie, mówiłam ci, że w piątki segregujemy i wynosimy śmieci. To nie jest takie trudne.
Mój syn tylko coś mruczał pod nosem. Taki duży chłop, a znowu jakiś taki... przygaszony. Nie wiedziałam, czy to przez nią, czy przez to, że żyją pod naszym dachem, gdzie czuć każdy oddech.
W weekend wyciągnęłam Adama do ogrodu. Usiadłam na starej ławce pod jabłonią.
– Adam… ja nie wiem, ile jeszcze wytrzymam – powiedziałam.
Spojrzał na mnie poważnie.
– No to trzeba będzie coś z tym zrobić.
– Ale co? Mam powiedzieć własnemu dziecku, żeby się wyprowadziło?
– A jak długo jeszcze chcesz chodzić na palcach we własnym domu?
Zrozumiałam, że Adam też ma dość. Nie tylko ja.
Robiło się coraz gorzej
Zaczęłam rozważać różne scenariusze. Może im coś wynająć? Pomóc w kredycie? Ale jak to ugryźć, żeby nie zabrzmiało jak: „Wynoście się”? Każda wersja w mojej głowie brzmiała jak wyrzut.
Potem zdarzyło się coś, co przeważyło szalę. Wracam z pracy. Ot, zwyczajny dzień – zakupy, autobus, torby w rękach. Wchodzę do domu i słyszę Olgę.
– ...a twoja mama znowu schowała przyprawy gdzieś indziej. Naprawdę, Damian, jakby to było tylko jej królestwo.
Zamarłam w przedpokoju.
– Nie wiem, co się z nią dzieje – odpowiedział mój syn. – Ciągle chodzi naburmuszona. A tata milczy.
– Może to już ten wiek – parsknęła Olga.
Usiadłam cicho na schodach i czekałam, aż przestaną mówić. Torby z zakupami cisnęły mnie w dłonie, ale nie mogłam tam wejść. Nie po tym. To nie był pierwszy raz, gdy to się działo. Czułam to wcześniej, ale teraz usłyszałam na własne uszy. Zaczęli mnie traktować jak zawalidrogę. Starszą panią, która przeszkadza im w układaniu sobie życia. W moim własnym domu.
Wieczorem siedziałam z Adamem przy stole. On oglądał wiadomości, ja udawałam, że czytam gazetę.
– Adam – powiedziałam cicho. – My ich rozpieszczamy. To nasz błąd.
– I co teraz?
– Ja… chyba muszę z nimi porozmawiać. Tylko boję się, że Damian się obrazi. Że mnie znienawidzi.
Mój mąż przez chwilę milczał, po czym powiedział:
– A może… on sam czeka, aż mu to powiesz? Może jemu też ciężko?
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Czy to możliwe? Może i możliwe. Ale i tak – serce mi pękało na samą myśl o tej rozmowie.
Musiałam im to powiedzieć
Cały dzień chodziłam jak na szpilkach. Wiedziałam, że dziś to zrobię. Miałam to w sobie – ten ciężar i to napięcie, które nie pozwalało mi spokojnie oddychać. W pracy przestawiałam dokumenty bez sensu, w sklepie pomyliłam kody bułek, a pani w kolejce powiedziała mi, że mam „zamglone spojrzenie”.
Wieczorem usmażyłam naleśniki. Damian je uwielbiał od dziecka. Pomyślałam, że łatwiej będzie zacząć rozmowę od czegoś domowego. Żeby to nie było „na zimno”. Żeby nie poczuł się jak intruz, chociaż… prawda była taka, że to ja czułam się jak nieproszony gość.
Zawołałam ich na kolację. Usiadłam do stołu jak na przesłuchaniu. Adam milczał, ale czułam jego wsparcie w spojrzeniu. Damian jadł szybko, jakby się spieszył. Olga grzebała widelcem w naleśniku.
W końcu zebrałam się na odwagę.
– Kochani… muszę wam coś powiedzieć.
Damian uniósł wzrok. Olga zamarła.
– Kiedy zapraszaliśmy was do zamieszkania po ślubie, robiłam to z serca. Naprawdę. Ale czuję, że… chyba to był błąd. Dla was i dla nas.
Chciałam mówić dalej, ale głos mi zadrżał.
– Mamo, o co chodzi? – zapytał Damian. Brzmiał, jakby go zamurowało.
– Chodzi o to, że dom powinien być miejscem, gdzie człowiek czuje się swobodnie. A ja się nie czuję. I mam wrażenie, że wy też nie. To nie jest oskarżenie. Po prostu… może przyszedł czas, żebyście poszli na swoje.
Zapadła cisza. Olga popatrzyła na Damiana, a on na mnie. Przez moment myślałam, że wstanie i wyjdzie. Ale tylko odłożył widelec i powiedział cicho:
– My też o tym myśleliśmy.
Zaskoczyli mnie tym
Usiadłam na kanapie, jakby ktoś odjął mi z pleców worek z kamieniami. Nie wiedziałam, co bardziej mnie zaskoczyło – to, że Damian nie wybuchł, czy to, że Olga milczała. Ale w jej oczach pierwszy raz od dawna zobaczyłam coś, czego się nie spodziewałam – ulgę.
– Nie chcieliśmy być ciężarem – powiedziała cicho. – Myśleliśmy, że wy nie chcecie, żebyśmy się wyprowadzali. Że będzie wam przykro.
Spojrzałam na Adama. On tylko lekko pokiwał głową.
– Kochani, nie jesteście ciężarem – odpowiedziałam, choć nie wiem, czy powiedziałam to dla nich, czy bardziej dla siebie. – Ale… potrzebujemy wszyscy trochę oddechu. Każdy musi mieć swój kawałek przestrzeni. Nawet rodzina.
Przez resztę wieczoru siedzieliśmy spokojnie, jakby ta rozmowa wreszcie oczyściła powietrze. Damian obiecał, że zaczną się rozglądać za mieszkaniem. Olga nawet zapytała mnie o radę w sprawie kredytu. I nagle, po raz pierwszy od miesięcy, znów poczułam się potrzebna. Ale już inaczej. Nie jako kucharka, sprzątaczka czy cicha teściowa. Jako matka, do której można wrócić – ale nie musi się z nią mieszkać.
Dwa miesiące później się wyprowadzili. W weekendy wpadają na kawę, Damian sam nosi zakupy, a Olga przynosi ciasto. I co najciekawsze – kiedy tylko zamykają za sobą drzwi, czuję ulgę. Nie dlatego, że ich nie ma. Tylko dlatego, że znów jestem u siebie. I wiem, że to była dobra decyzja. Nawet jeśli przyszła trochę za późno.
Barbara, 59 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa robiła szopkę z grobu teścia, a do mnie miała pretensje. Na cmentarzu wykrzyczałam coś, czego pożałowałam”
- „Chciałam od córki kasę za opiekę nad wnukami. Należy mi się taki dodatek do emerytury, skoro ona oszczędza na żłobku”
- „Teściowa zostawiła mojej żonie spadek, a ja nie zobaczyłem ani grosza. Okazało się, że w tajemnicy miały pewną umowę”

