„Sądziłem, że wszystko między nami się wypaliło. Gdy na roratach spojrzałem żonie w oczy, pojąłem, że chcę o nas walczyć”
„Było w jej głosie coś, co ścisnęło mi gardło. Msza zaczęła się jak zawsze. Dzieci siedziały z lampionami, organista fałszował, ktoś kaszlał, ale ja już się na tym nie skupiałem — bo wreszcie na nią spojrzałem. Naprawdę. Po raz pierwszy od miesięcy. I wtedy ona spojrzała na mnie”.

Wstaję codziennie przed szóstą, nawet w niedzielę. Nawet w święta. Od jakiegoś czasu nie potrzebuję budzika — wystarczy mi znajomy ciężar w żołądku i pustka obok na poduszce. Kiedyś śmialiśmy się z Haliną, że łóżko robi się zimne, jak tylko któreś z nas na chwilę wstanie do łazienki. Teraz może by się tu zmieścił i pies, gdybyśmy jakiegoś mieli. Nie wiem, kiedy przestaliśmy śmiać i zaczęliśmy się mijać w przedpokoju, jak sąsiedzi z bloku. Albo nawet nie — sąsiedzi przynajmniej czasem życzą sobie miłego dnia. A my? No właśnie.
Nie twierdzę, że to wszystko jej wina. Nie twierdzę też, że moja. Życie nas rozbiło: praca, dzieci, kredyty, zdrowie, obowiązki. Było trochę jak w autobusie, który wziął zakręt za szybko, a my się poprzewracaliśmy. Wydawało mi się, że święta będą kolejnym sprawdzianem, czy jeszcze coś czujemy, czy tylko udajemy przy dzieciach. Czy jeszcze jesteśmy mężem i żoną, czy już tylko współlokatorami. Ale wtedy, na roratach, spojrzałem jej w oczy. I coś we mnie drgnęło.
Wreszcie na nią spojrzałem
— Witek, zakręć już tę wodę, przecież zaraz spóźnimy się na roraty! — krzyknęła Halina z przedpokoju.
Od lat nie mówiła do mnie tak stanowczo. Brzmiało to niemal jak dawniej — gdy śpieszyliśmy się do pracy i kłóciliśmy o to, czy na śniadanie może być tylko kawa.
— Już kończę! — odparłem, zakręcając kran i odłożyłem kubek.
Ubrałem się w milczeniu. W przedpokoju Halina właśnie poprawiała szalik. Miała ten czerwony płaszcz, który nosiła rzadko. I nową pomadkę... albo starą, ale zapomnianą. Zdziwiło mnie to, ale nie komentowałem. Nie wiedziałem już, co mi wolno, a co zabrzmi jak złośliwość. W kościele było chłodno i pachniało starym drewnem. Przysiedliśmy w tej samej ławce, co zwykle. Halina wcisnęła się bliżej, jakby nie zauważyła, że obok było całkiem pusto.
— Zawsze tu siadałaś z dziećmi — szepnąłem, bardziej do siebie niż do niej.
— Dzieci już nie chodzą. A ja… nie chcę siedzieć sama — powiedziała cicho, nie patrząc na mnie.
Było w jej głosie coś, co ścisnęło mi gardło. Msza zaczęła się jak zawsze. Dzieci siedziały z lampionami, organista fałszował, ktoś kaszlał, ale ja już się na tym nie skupiałem — bo wreszcie na nią spojrzałem. Naprawdę. Po raz pierwszy od miesięcy. I wtedy ona spojrzała na mnie. Nie było w tym ani pretensji, ani litości, tylko zmęczenie i jakiś rodzaj… spokoju? A może tęsknoty.
Poczułem, jak coś we mnie pęka.
Zawahała się
W drodze powrotnej milczeliśmy. Śnieg skrzypiał pod butami, a miasto jeszcze spało. Latarnie gasły jedna po drugiej, jakby ktoś oszczędzał prąd na święta.
— Chcesz kawy? — zapytała, gdy zamknęliśmy za sobą drzwi.
— Jeśli ty też wypijesz.
— No przecież nie zaparzę tylko dla ciebie, Witek.
Westchnąłem. Znam ją za dobrze — taka odpowiedź to nie był atak, a... rutyna. Ale przynajmniej ze mną rozmawiała. Usiedliśmy przy kuchennym stole. Halina przyniosła kubki i nalała kawy: zwykłej, czarnej, bez żadnych mleczek kokosowych, jak to teraz dzieci piją.
— Kiedy my tak ostatnio siedzieliśmy? — zapytałem, patrząc, jak obejmuje kubek dłońmi.
Wzruszyła ramionami.
– Pewnie jak prąd wyłączyli w całym bloku i nie było internetu.
Parsknąłem śmiechem. Krótko, ale szczerze.
— Może powinni wyłączać nam prąd częściej.
— Albo my powinniśmy siebie nawzajem mniej ignorować. — To powiedziała już ciszej. I nie patrzyła na mnie, bo gapiła się w okno. A ja w nią. Nie wyglądała jak kobieta, która chce odejść. Ale też nie jak kobieta, która została z miłości.
— Halina... Ty jeszcze chcesz tego wszystkiego?
Zawahała się.
— Nie wiem. Ale nie chcę żyć, jakbyśmy byli obcymi ludźmi. Wiesz, Witek… czasem naprawdę cię nie poznaję.
Zacisnąłem palce na uchwycie kubka. Bolało, ale miałem wrażenie, że właśnie po raz pierwszy od dawna rozmawiamy naprawdę.
Znów siedzę z kimś znajomym
— Myślisz, że tylko ty mnie nie poznajesz? — odpowiedziałem, zanim zdążyłem się ugryźć w język. — Czasem, jak patrzę na ciebie, to... nie wiem, gdzie się podziała ta kobieta, co nosiła rękawiczki bez palców, bo „łatwiej się odbiera telefon”.
Halina uśmiechnęła się krzywo.
— A ten facet, co śpiewał „Jolka, Jolka pamiętasz” na imprezach, gdzie on jest?
— Umarł po czterdziestce. Zabiły go faktury i brak snu.
— To po co my się jeszcze trzymamy razem?
To pytanie zawisło w powietrzu. Przez chwilę nie istniała kawa, kuchnia, lodówka, co buczała za nami. Tylko jej spojrzenie i moja bezradność.
— Bo nie umiem żyć bez ciebie — przyznałem cicho. — I może dlatego właśnie... że nie wiem, jak się do ciebie znów zbliżyć. Boję się, że już za późno.
Zamilkła. A potem powiedziała coś, co mnie zaskoczyło:
— A może musimy się najpierw od nowa poznać? Jakbyśmy byli parą ludzi, co się spotykają pierwszy raz. Bez bagażu. Bez starych rozczarowań.
— Na randkę chcesz mnie zabrać? — zapytałem pół-żartem, pół-serio.
— Czemu nie? Ale pod warunkiem, że założysz ten sweter w renifery. Taki byłeś wtedy... śmieszny.
— Żenujący.
— Ale mój — podkreśliła. — I szczery.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. A ja poczułem, że znów siedzę z kimś znajomym. Nie tylko z moją żoną, a z Haliną.
Zaśmialiśmy się równocześnie
Nie sądziłem, że można się tak denerwować przed randką z własną żoną. Gapiłem się na siebie w lustrze, poprawiając ten nieszczęsny sweter w renifery, który Halina kiedyś kazała wyrzucić, „bo już nikt po czterdziestce nie powinien wyglądać jak reklama świątecznych skarpetek”.
— I tak go założyłeś? — zapytała zaskoczona, kiedy otworzyła drzwi do salonu, choć przecież wiedziała, że mieszkamy razem.
— Chciałem zaszaleć. Wiesz, odświeżyć wizerunek.
— Wyglądasz jak własna parodia — parsknęła. — Ale… miło. Przypomina mi się Wigilia u twojej matki, kiedy puściłeś barszcz z uszami na biały obrus.
— Wiesz, że do dziś mnie to prześladuje? — Usiadłem obok niej. — Twój ojciec wtedy nawet nie spojrzał mi w oczy przez całe kolędowanie.
— A moja matka powiedziała, że „przynajmniej nie zginął na wojnie”.
Zaśmialiśmy się równocześnie. Ten śmiech nie brzmiał sztucznie — brzmiał, jakby coś się w nas obluzowało, odetkało.
— Dokąd mnie zabierasz, panie randkowiczu? — zapytała.
— Nie wiem jeszcze. Ale myślę, że możemy zacząć od spaceru po rynku. Może herbata w tym małym bistro, co pachnie cynamonem.
— A potem?
— Potem... może wrócimy do domu. I obejrzymy coś, co nie ma nic wspólnego z true crime i morderstwami.
— Obiecujesz?
— Na Wigilię ci obiecuję — zaśmiałem się. — Chyba że chcesz coś z dreszczykiem.
— Wolę coś z nadzieją.
I wyszliśmy razem. Może pierwszy raz od lat nie jako „ci z problemami”, tylko jako para, która postanowiła się znów znaleźć.
Weszliśmy do bistro
Rynek pachniał piernikami i smażonymi orzechami. Ludzie krążyli między straganami, dzieci ciągnęły rodziców do karuzeli, a my, dwoje ludzi w średnim wieku, staliśmy trochę jak zagubieni turyści w mieście, które kiedyś znaliśmy na pamięć.
— Pamiętasz, jak tu przyszliśmy z Asią na pierwsze jasełka? — zapytała Halina, wpatrując się w anielskie skrzydła z tektury.
— Jasne. Cała się trzęsła, bo bała się, że zapomni swojej kwestii. A potem jak zaczęła, to zagadała księdza, nauczycielkę i jednego anioła.
— I wtedy powiedziałeś, że to na pewno po tobie. — Uśmiechnęła się. — Miałeś taki dumny wzrok, jakbyś właśnie wychował noblistkę.
— Może nie noblistkę, ale... dobre dziecko. A my? Może nie byliśmy złymi rodzicami, tylko po drodze zgubiliśmy siebie.
Weszliśmy do bistro, gdzie grali kolędy w wersji jazzowej. Kelnerka podała nam herbatę w grubych szklankach i ciasto marchewkowe na pół.
— Witek? — szepnęłam.
— Hm?
— Co, jeśli ta chwila to tylko taki świąteczny czar? Taka... złudna atmosfera pojednania?
— To może trzeba ją przedłużyć. Wbrew wszystkiemu.
— Czyli walczyć?
— Walczyć — powtórzyłem. — O ciebie. O nas. O to, żeby ten stół w kuchni znowu był miejscem rozmów, a nie tylko rachunków i ciszy.
Spojrzała na mnie, już nie z dystansem. Może jeszcze nie z miłością, ale z czymś lepszym — z otwartością.
— Tylko ostrzegam — powiedziała. — Walka ze mną bywa nierówna.
— Byle nie odbywała się w samotności.
I przez chwilę nie baliśmy się już tego, co będzie po świętach.
Uśmiechnęliśmy się do siebie
Święta minęły spokojnie. Może bez euforii, ale też bez tej nerwowej atmosfery, którą ostatnio znaliśmy aż za dobrze. Dzieci przyjechały, było trochę hałasu, śmiechu, za dużo jedzenia i niezręcznych pytań o wnuki. A mimo to coś się zmieniło. Jakbyśmy z Haliną przestali udawać, że nic się nie dzieje. I właśnie dlatego zrobiło się jakoś... lżej. W pierwszy dzień po świętach, kiedy dzieci jeszcze spały, siedzieliśmy znów przy tym samym kuchennym stole. Ja w swetrze (już nie renifery, tylko w paski), ona z kubkiem kakao, rozczochrana i bez makijażu.
— No i co, panie mężu? Przetrwaliśmy? — zagaiła.
— Nie tylko przetrwaliśmy. Ja... chyba na nowo się w tobie zakochuję.
Jej łyżeczka zawisła w powietrzu.
— Zakochujesz się we mnie? W tej ze zniszczoną fryzurą i ze skarpetkami w cytryny?
— Właśnie w tej. Bo ta kobieta mnie słucha. I mówi do mnie, nie przez mnie.
— A ty przestałeś odpowiadać półsłówkami.
— Bo się przestałem bać, że jak powiem za dużo, to coś się rozpadnie. Bo może się teraz coś... skleiło?
Halina odstawiła kakao i zrobiła coś, czego nie robiła od miesięcy: dotknęła mojej dłoni.
— Witoldzie. Jakbyś się jeszcze raz oświadczył, może bym znów powiedziała „tak”.
— To chyba muszę kupić piernikowy pierścionek. Albo chociaż nowy obrus na Wigilię.
— Zdecydowanie. Ale tym razem ty wybierasz. I nie czerwony.
Uśmiechnęliśmy się do siebie. Tym razem bez przymusu, a jak dwoje ludzi, którzy postanowili wrócić do siebie krok po kroku.
Witold, 56 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Spędzaliśmy z mężem romantyczne andrzejki we dwoje. Jeden SMS zepsuł zabawę i nasze małżeństwo”
- „Teściowa robi wszystko, by zniszczyć moje małżeństwo. Szkoda, że mąż nie widzi, jaka z niej intrygantka”
- „Na Black Friday trafiła mi się okazja życia, ale nie chodziło o zakupy. Gdyby nie 1 zdjęcie, skusiłabym się na grzech”

