Reklama

Zawsze jestem pierwszy. Jeszcze zanim park otuli się porannym światłem, już siedzę na swojej ławce pod starym klonem z gałęziami jak ramiona matki. Moje figury – te same od lat – niosę w szmacianym woreczku. Starannie je przecieram, jedną po drugiej, jakby każda miała swoją historię do opowiedzenia. Wieża z odpryskiem na rogu, bo spadła kiedyś, gdy się spieszyłem do domu. Król lekko wytarty – był w rękach wielu przeciwników.

Mam swój rytuał

Codziennie ustawiam je na tej samej, trochę wyblakłej planszy. Kiedyś, dawno temu, grałem w turniejach. Dziś gram w wyobraźni z tymi, którzy już nie przychodzą. Czasem ktoś przystanie, rzuci okiem, pójdzie dalej, jakby się bał zbliżyć albo jakby moja samotność była zaraźliwa.

Nie mam już nikogo. Dzieci rozjechały się po świecie, zresztą nigdy ich to nie interesowało. Kobieta, która kiedyś siadała obok, umarła w marcu. Mówiła: „Grając z tobą, Marian, zapominam o wszystkim”. A potem przestała przychodzić.

Tego dnia nie zapowiadało się na nic szczególnego. Ptaszyska darły się nad głową, jak co rano, a wiewiórki jak zwykle robiły swoje małe rewolucje przy pniach. Usiadłem na swojej ławce, rozłożyłem planszę, wyjąłem figury. Czarny król lekko się chwiał, ale nic to – poprawiłem go palcem. Białe ustawiłem od drugiej strony, chociaż nikt tam nie siedział. Ot, przyzwyczajenie.

Zobaczyłem cień przesuwający się po szachownicy i podniosłem głowę. Stał przede mną chłopak, może piętnaście, może siedemnaście lat, trudno powiedzieć. Nie odezwał się. Po prostu usiadł.

Towarzyszył mi

Przesunąłem białe w jego stronę, nie mówiąc nic. Chciałem zobaczyć, co zrobi. Sięgnął po pionka i ruszył e2–e4. Klasyk. Odpowiedziałem symetrycznie. Graliśmy bez słowa. Nie spojrzał na mnie ani razu, ja na niego tylko kątem oka. Jego ruchy były szybkie, momentami zbyt szybkie, jakby chciał mi czymś zaimponować albo po prostu nie miał cierpliwości.

Partia nie trwała długo. Zamatowałem go w trzydziestym którymś posunięciu. Spuścił głowę, ale nie wstał. Przez chwilę siedzieliśmy tak w ciszy, ja poprawiający figury, on gapiąc się gdzieś w dal. Myślałem, że zaraz odejdzie. Nie zrobił tego. W końcu podniósł wzrok i spojrzał na mnie po raz pierwszy. Oczy miał ciemne, trochę podkrążone, jakby spał mało albo wcale.

– Jutro też mogę przyjść?

– To twoja decyzja – powiedziałem, a on tylko skinął głową i odszedł, zostawiając mnie z pionkami, które właśnie zaczynałem ustawiać na nowo.

Czekałem na niego

Przyszedł znowu, tak jak powiedział. Graliśmy w milczeniu. Od czasu do czasu ktoś przechodził obok, rzucał spojrzenie. Jedna starsza pani mruknęła: „O, pan z młodym gra”, ale nie zareagowaliśmy. Partia szła nieźle, lepiej niż poprzednia. Chłopak kombinował, widział więcej. Zaczął łapać zależności i miał w sobie coś niepokornego – zamiast podążać utartym szlakiem, próbował własnych dróg. Zazwyczaj błędnych, ale niegłupich.

Trzeciego dnia przyniósł herbatę z automatu, w plastikowym kubku. Postawił ją przy mojej ręce, zanim jeszcze ruszył pionka.

– Bez cukru – powiedział.

Od lat nikt mi nie przyniósł niczego, nawet w święta nie dostawałem już kartek. Spojrzałem na kubek, potem na niego. Nie ruszył się, nie tłumaczył, nie szukał uznania. Herbata była trochę wodnista, ale dla mnie miała smak jak z najlepszej kawiarni.

Przychodził codziennie

Partia szła powoli. Zaczęliśmy rozmawiać – najpierw o ruchach, potem o planach, błędach, otwarciach. W końcu zeszło na życie. Powiedziałem mu o swoim przyjacielu z młodości, z którym godzinami grywaliśmy w szachy w tym samym parku. Zginął w wypadku, wracał z turnieju, deszcz, zakręt.

– Zawsze mówiłem, że pionek to najważniejsza figura – powiedziałem, nie patrząc na niego. – Wie, że umrze, jak dojdzie na koniec. Ale idzie.

Spojrzał na planszę, a potem na mnie, zdziwiony.

– Nie rozumiem. Czemu miałby umrzeć?

– Bo zamienia się w coś innego. I przestaje być sobą.

Milczał przez chwilę. Zastygł z dłonią nad wieżą, ale nie wykonał ruchu.

– A może wtedy właśnie zaczyna być kimś? – powiedział w końcu.

Przesunąłem króla o jedno pole w bok. Rozejrzałem się po parku. Ludzie mijali nas jak zwykle, z siatkami, z dziećmi, z telefonami przy uchu. Ale teraz miałem przy planszy kogoś, kto słuchał.

Pojawił się

Pierwszy śnieg spadł nagle. Ławka była przysypana, a palce sztywniały od zimna. Przestałem przychodzić. Figury schowałem do szuflady, choć codziennie zerkałem, czy może pogoda się poprawi. Nie poprawiła się.

Po kilku dniach zjawiłem się w świetlicy osiedlowej. Znałem to miejsce – ciepło, stoliki, herbata. Usiadłem przy jednym z nich, sam, jak dawniej. Ledwo rozłożyłem planszę, drzwi się otworzyły. Wszedł ten sam chłopak. Rozejrzał się nerwowo, a gdy mnie zobaczył, ruszył prosto w moją stronę.

– Nie wiedziałem, gdzie pan poszedł – powiedział. – Myślałem, że pan zrezygnował.

– Nie mam za bardzo dokąd iść.

Zaczęliśmy grać. Czułem, że siedzę z kimś, kto nie przyszedł tylko dla partii. Potem zapytałem, czy wpadnie następnego dnia po szkole na herbatę. Kiwnął głową bez słowa. Przyszedł nazajutrz. Zdjął buty, rozejrzał się po mieszkaniu, jakby się spodziewał, że ktoś jeszcze tu będzie.

Potrzebowałem go

Usiedliśmy przy kuchennym stole. Ja z herbatą, on z kubkiem, który kiedyś należał do mojego syna.

– Nie wiem, co mam panu powiedzieć – zaczął, patrząc w okno. – Nie jestem dobry w takie rozmowy.

– Nie musisz być – odpowiedziałem. – Możemy po prostu siedzieć.

– Chciałem powiedzieć, że… czasem myślę, że nikt mnie nie zauważa. A potem przychodzę do świetlicy i pan tam jest. I tak sobie myślę… Może jednak ktoś czeka.

– Nie wiem, czy potrafię być kimś więcej niż przeciwnikiem w szachy.

– Dla mnie to wystarczy – odparł.

Wyjąłem planszę, ustawiłem figury. Zagrał pierwszy ruch. Ja drugi. Nie powiedzieliśmy już nic więcej.

Marian, 71 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama