Reklama

Trzydziestka przeskoczyła mi już jakiś czas temu, ale wciąż lubię wierzyć, że życie potrafi jeszcze zaskakiwać. Czasem na plus, czasem mniej. Przez lata z Tomkiem tworzyliśmy zgrany duet – nie z tych filmowych, co to przyciągają wzrok na ulicy, ale z tych, którzy co wieczór siadają na kanapie z mapą, kieliszkiem wina i tysiącem planów. Byliśmy "normalni". Stabilna praca – ja w agencji marketingowej, Tomek w IT, wspólne mieszkanie, kredyt do spłaty do 2046 roku. I to jedno, wielkie marzenie, które trzymało nas przy zdrowych zmysłach: roczna podróż po Europie.

Nie wiem, kiedy dokładnie to ziarno zaczęło kiełkować

Może wtedy, gdy spóźnieni wracaliśmy z pracy, obiecując sobie, że "kiedyś rzucimy to wszystko i pojedziemy". A może wtedy, gdy obejrzeliśmy film o parze, która rzuciła wszystko i pojechała – i zrobili z tego kanał na YouTube. Zazdrościliśmy im nie lajków, ale wolności.

I pewnego wieczoru, trochę pijani winem, trochę zmęczeni codziennością, Tomek spojrzał na mnie i powiedział:

A może... teraz?

Następnego dnia wystawiliśmy auto na sprzedaż. Dwa tygodnie później złożyliśmy wypowiedzenia. Potem był już tylko chaos pakowania, łzy mojej mamy i ten pierwszy poranek, kiedy obudziliśmy się w aucie gdzieś pod Berlinem – nie wierząc, że naprawdę się odważyliśmy.

Tak, przez rok żyliśmy jak z bajki. Śniadania w Porto, zachody słońca w Chorwacji, noclegi w namiocie na Islandii i kłótnie w ciasnym campervanie, gdy padał deszcz. Mieliśmy wszystko – czas, wolność, siebie.

Ale ta historia nie jest tylko o pięknych zdjęciach z podróży. To też historia o tym, co dzieje się, gdy bajka się kończy. Bo każda podróż ma swój koniec. I nie każdy koniec jest happy endem.

Pamiętam dokładnie ten wieczór. Siedzieliśmy na naszym wysłużonym balkonie z butelką czerwonego wina, z nogami przykrytymi kocem, jak zawsze, kiedy zaczynało robić się chłodno. Tomek patrzył na mapę rozwieszoną na ścianie i rysował palcem trasę przez Francję, Hiszpanię, Portugalię. Mówił, że gdyby tylko nie ten kredyt, nie ta robota, już byśmy byli w drodze. Popatrzyłam na niego, w jego oczach był ten błysk, którego ostatnio brakowało. I wtedy powiedziałam cicho:

– A jeśli nie wrócimy do tej pracy?

Odstawił kieliszek, spojrzał na mnie i wzruszył ramionami.

– To znajdziemy inną. To tylko etat. Marzenia są ważniejsze.

Wiedziałam, że się boi, tak samo jak ja, ale po raz pierwszy od dawna poczułam coś więcej niż zmęczenie. Poczułam nadzieję.

W ciągu kilku tygodni zamieniliśmy życie na coś, co wcześniej było tylko folderem w komputerze zatytułowanym „kiedyś”. Sprzedaliśmy auto, oddaliśmy część mebli znajomym, wynajęliśmy mieszkanie komuś, kto lubił nasze rośliny. Pożegnania były dziwne – jakbyśmy jechali na miesiąc, nie na rok. Moi rodzice martwili się, Tomka siostra dopytywała o plan awaryjny, a my uśmiechaliśmy się i mówiliśmy, że wszystko będzie dobrze.

I przez jakiś czas było.

Zaczęliśmy od Berlina

Potem Amsterdam, Bruksela, Paryż. Zdjęcia robiliśmy niemal codziennie, a ja pisałam krótkie notatki, które miały kiedyś ułożyć się w książkę. Tomek śmiał się często, ja częściej płakałam ze wzruszenia niż z nerwów. Nocowaliśmy w hostelach, czasem u ludzi z Couchsurfingu, czasem po prostu w aucie.

Ale już po pierwszym miesiącu zauważyłam, że Tomek częściej zerka na telefon, przelicza wydatki, robi notatki w swoim zeszycie. Gdy zasugerowałam, że moglibyśmy spróbować zjeść coś lepszego niż kanapkę z humusem w parku, powiedział, że musimy uważać. Rzeczywiście – niektóre miejsca okazały się droższe, niż planowaliśmy, a noclegi w sezonie wcale nie były tanie.

Nie mówiłam nic. Udawałam, że wszystko rozumiem. W końcu o tej podróży marzyłam latami. Nie mogłam teraz zacząć wątpić. Chciałam wierzyć, że to tylko przejściowe, że wrócimy z masą wspomnień i jakoś się wszystko ułoży.

A jeśli nie?

Wtedy jeszcze spychałam takie myśli gdzieś głęboko. Mieliśmy przed sobą dziewięć miesięcy drogi i zbyt wiele miejsc do zobaczenia, żeby się martwić.

Kiedy wróciliśmy do Polski, nie czekało na nas nic poza ciszą w wynajętym mieszkaniu i zaparowaną szybą z widokiem na sąsiedni blok. Z podróży wróciłam z walizką pełną ubrań na każdą pogodę i głową wspomnień, które teraz wydawały się nierealne. Jak sen, z którego człowiek budzi się trochę za późno.

Tomek miał szczęście – po kilku tygodniach dostał propozycję powrotu do dawnej firmy. Ale szybko zrozumiał, że to już nie to. Siedział godzinami wpatrzony w ekran, nieobecny, zmęczony, jakby cały czas coś w nim się buntowało.

Ja wróciłam do rodzinnego domu. Na chwilę, jak mówiłam. Mama nie komentowała zbyt wiele, ale jej pytania były konkretne:

– I co teraz? Macie coś odłożone?

– Nie bardzo… ale szybko coś znajdziemy – odpowiedziałam z uśmiechem, którego nie czułam.

Szukałam pracy codziennie. CV, rozmowy, oczekiwanie. Nie miałam już tej pewności, którą kiedyś miałam w głosie. Jedna z rekruterek zapytała, co robiłam przez ostatni rok. Kiedy odpowiedziałam, że podróżowałam, spojrzała na mnie z uśmiechem, ale w jej oczach był cień politowania.

Zaczęłam rozumieć, że nie wszystko da się odbudować od razu. Niektóre drzwi zamykają się na dobre, nawet jeśli kiedyś były otwarte. I pierwszy raz poczułam, że może zapłaciliśmy za to marzenie zbyt wiele.

Wróciliśmy do wspólnego mieszkania, kiedy lokatorzy się wyprowadzili. Zamiast ekscytacji czułam niepokój. W lodówce tylko mleko i musztarda, na koncie dwa tysiące. Tomek wrócił do pracy, ja wciąż szukałam czegokolwiek.

Któregoś wieczoru siedzieliśmy przy kolacji – makaron z sosem z puszki. Tomek popatrzył na paragon i rzucił:

– W Lidlu znowu wydałaś ponad stówę…

Zamarłam. Myślałam, że nie usłyszę tego tonu nigdy więcej.

– To tylko jedzenie – odpowiedziałam spokojnie.

– Wiesz, że mamy już tylko dwa tysiące na koncie?

Nie odpowiedziałam. Zaciskałam zęby, żeby nie wybuchnąć. Odpuściłam kino, spacer po starówce, kawę na mieście, wszystko, co nie było konieczne. A teraz muszę się tłumaczyć z zakupów spożywczych.

Zaczęłam unikać sklepu. Liczyłam ceny w głowie. Przeliczałam każdy plan na dni, ile jeszcze przetrwamy. Czułam, że wracamy do życia, którego tak bardzo chcieliśmy uniknąć. Ale bez tej naiwnej wiary, że to tylko etap.

Pewnego dnia odnalazłam zdjęcie z Portugalii. Siedzieliśmy wtedy na klifie, uśmiechnięci, opaleni, z kubkiem wina i morzem w tle. Patrzyłam na nie długo. I zadałam sobie pytanie, które wracało częściej, niż bym chciała:

Czy to było warte aż tyle?

To była pierwsza poważna kłótnia

Może nie najgłośniejsza, ale taka, po której cisza zostaje dłużej niż zwykle.

– Żałujesz? – zapytałam, patrząc na Tomka, który siedział przy stole z notatnikiem i kalkulatorem.

Zamknął zeszyt i odłożył długopis.

– Żałuję, że nie pomyśleliśmy o tym, co potem – powiedział cicho.

Nie o to mi chodziło. Albo nie tylko o to. Chciałam, żeby powiedział, że nie żałuje mnie, nas, tamtych chwil. Że dla niego to było ważniejsze niż teraz. Ale on patrzył gdzieś obok, jakby to wszystko było czyimś życiem, nie naszym.

Zaczęliśmy milknąć. Nie było już tych rozmów przed snem, śmiechu nad śniadaniem, wieczornego wina. Zamiast tego była tabela w Excelu, licznik dni do wypłaty i unikanie tematu wakacji. Ja zaczęłam unikać tematu przyszłości.

Czułam się, jakbyśmy byli inni niż ci ludzie ze zdjęć. Jakby tamci zostali gdzieś daleko i nie zamierzali wracać. A my zostaliśmy z codziennością, w której marzenie przestało być powodem do dumy, a stało się czymś, co trzeba spłacać każdego dnia.

Siedzieliśmy na balkonie, jak kiedyś, tylko bez mapy, bez planu. Tylko z ciszą i herbatą w starych kubkach. Wiatr przynosił zapach smażonej cebuli z sąsiedniego mieszkania. Nie mówiłam nic. Tomek pierwszy się odezwał.

– Wiesz… dawno nie czułem się taki wolny, jak wtedy.

Przytaknęłam, patrząc gdzieś w ciemność.

– Ale teraz już nie stać nas na wolność – dodał.

I wtedy zrozumiałam, że coś się we mnie złamało. Nie w jednej chwili, nie dramatycznie. Po prostu dotarło do mnie, że nie jestem już tą samą osobą, co wtedy, na tym klifie. Marzenia spełnione zbyt gwałtownie potrafią spalić grunt pod nogami. Chciałam za dużo, za szybko. I za mało myślałam o tym, co potem.

Byłam wdzięczna za wspomnienia. Ale czasem czułam się nimi zmęczona. Dusiły mnie, zamiast dodawać skrzydeł. Nie mówiłam tego Tomkowi. Nie chciałam go ranić. Ale coraz częściej łapałam się na tym, że nie wiem, czy jeszcze wierzę w nasze wspólne „może kiedyś”.

Barbara, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama