Reklama

Przez ostatnią dekadę byłem jednym z tych facetów, co to niby żyją pełnią życia – przynajmniej według standardów dużego miasta. Praca w agencji reklamowej, wieczory z Netflixem i telefonem w ręku, weekendowe wyjścia na miasto, które kończyły się kebabem o trzeciej w nocy i pustką w głowie rano. Kiedyś to mi wystarczało. Czułem, że jestem częścią jakiejś większej maszyny, że „coś robię”, że moje życie ma rozpęd.

Byłem zmęczony

Ale któregoś dnia, w środku jednej z tych długich prezentacji w PowerPoincie, w sali bez okien, spojrzałem na ekran i… po prostu przestałem słuchać. Patrzyłem na wykresy, które nikogo nie obchodziły, i nagle mnie to uderzyło – że ja też już siebie nie obchodzę. Że ja, człowiek z planem, z ambicją, z życiem „na poziomie” – jestem pusty w środku.

I tak się zaczęło. Najpierw niewinnie – weekendowe wypady poza miasto, książki o slow life, potem medytacje, rozmowy z ludźmi, którzy wybrali inne drogi. Aż w końcu to zrobiłem: rzuciłem pracę, wynająłem swoje mieszkanie na Mokotowie i wróciłem do rodzinnego miasteczka.

Na początku było jak z bajki. Poranki z kawą na tarasie u rodziców, las za domem, świeże powietrze, spokój. Czułem się jak człowiek, który wyrwał się z Matrixa. Ale bajki mają to do siebie, że się kończą. Po miesiącu zaczęła się nuda. Po dwóch – niepokój. Po trzech – wstyd.

Znajomi pytali: „Co teraz robisz?”, a ja nie miałem żadnej odpowiedzi. Mama kręciła głową i mówiła, że byłem naiwny. Ojciec milczał, jakby nie chciał powiedzieć na głos, że się rozczarował.

Wstydzili się

Wszystko zaczęło się sypać mniej więcej po drugim miesiącu. Jeszcze starałem się oszukiwać samego siebie, że to tylko chwilowy kryzys. Niby wstawałem rano, parzyłem kawę, chodziłem na spacer do lasu, próbowałem coś pisać, myśleć, medytować. Ale prawda była taka, że coraz częściej gapiłem się w sufit, a myśli krążyły w kółko. Miałem wrażenie, że czas przestał płynąć. Aż w końcu przyszedł ten dzień, kiedy mama weszła do pokoju bez pukania i rzuciła bez ogródek:

– Ile ty jeszcze będziesz tak siedział?

Spojrzałem na nią zaskoczony. Stała z rękami skrzyżowanymi na piersi, w fartuchu, który pamiętam jeszcze z dzieciństwa.

– Mamo, przecież dopiero co wróciłem. Potrzebuję chwili, żeby… – próbowałem się bronić, ale przerwała mi od razu.

– Chwili? Irek, ty już siedzisz tutaj prawie trzy miesiące. Myślałeś, że życie to bajka? Tu się pracuje, a nie medytuje.

Zamurowało mnie. Wiedziałem, że nigdy nie rozumiała moich wyborów, ale powiedzieć coś takiego... Poczułem, jak robi mi się gorąco, jak wszystko we mnie się zaciska. Nie odpowiedziałem.

Nie miałem planu

Zapatrzyłem się w ogród, który kiedyś pielęgnował ojciec. Zaczęły mi się przypominać wszystkie słowa, które mówiłem w Warszawie przed wyjazdem – że jadę po spokój, że chcę poczuć sens, że wracam do korzeni. A teraz? Nie miałem pracy, planu, pieniędzy. Widziałem w oczach matki rozczarowanie, jakby patrzyła na dziecko, które uwierzyło w bajkę, a teraz nie wie, co dalej.

Minęło kilka dni. Unikałem rozmów, głównie kręciłem się po wsi bez celu. Trafiłem pod dawny warsztat samochodowy. Kiedyś to był zapuszczony budynek z rozwalającą się bramą, teraz stał tu ładny baner, czysto, zadbany teren, kilka samochodów. Zaskoczyło mnie, że prowadzi to Bartek – kumpel z liceum. Pamiętałem go jako chłopaka z tylnego rzędu, który nigdy z nikim nie rozmawiał.

Stał przed warsztatem z kubkiem w ręku, gdy mnie zauważył. Zmarszczył czoło, jakby nie mógł mnie poznać, ale po chwili się uśmiechnął.

– No proszę, Irek. A ty co, przyjechałeś po oświecenie?

Podałem mu rękę i uśmiechnąłem się niepewnie.

– Może bardziej po oddech.

– Aha. Od czego?

– Od wszystkiego.

Ułożył sobie życie

Zaproponował kawę w kantorku. Usiadłem na starym krześle. Był pewny siebie, wyluzowany, z jakimś spokojem w głosie, który mnie drażnił.

– Słyszałem, że rzuciłeś robotę i wróciłeś. Na stałe?

– Na razie tak. Chciałem odpocząć. Pomyśleć.

– Czyli wracasz z podkulonym ogonem?

Powiedział to bez złośliwości, raczej z ciekawością, może nawet troską. Ale i tak zabolało, bo było w tym trochę prawdy.

– Jeszcze nie wiem, czego chcę – odpowiedziałem.

– A czego się spodziewałeś? Że wrócisz tu i znajdziesz jakąś lepszą wersję życia?

Spojrzałem przez okno. Na podwórku stała ciężarówka, obok zaparkowany motocykl. Jakoś sobie to życie ułożył.

– Może myślałem, że będzie prościej.

– No to masz. Cisza i zero roboty. To chyba definicja prawdziwego życia, nie?

Zaśmiał się, ale ja nie. Patrzyłem na brudne ściany, stare narzędzia, zapach smaru. Kiedyś nie wyobrażałem sobie życia tutaj. Teraz… nie wiedziałem już nic.

Mieli rację

Kolacja wyglądała jak zwykle – ojciec przy końcu stołu, mama na posterunku między kuchenką a talerzami, a ja pośrodku, z miną jakby mnie tu nie było. Przez chwilę jedliśmy w milczeniu, aż nie wytrzymałem.

– Chciałem czegoś więcej – zacząłem, nie patrząc na nich. – Tam w Warszawie czułem, że się duszę. Tu miałem znaleźć coś prawdziwego. Ale chyba nie wiedziałem, czego szukam.

Mama spojrzała na mnie z rezygnacją.

– Irek, wszyscy czegoś chcemy. Ale w życiu trzeba robić, a nie szukać sensów, bo się człowiek pogubi.

Myślałem, że ojciec jak zwykle przemilczy, ale wtedy odłożył widelec i powiedział cicho:

– Nie ma nic złego w szukaniu swojego miejsca. Ale dobrze wiedzieć, czego się szuka.

Po kolacji długo siedziałem w pokoju, patrzyłem na walizkę stojącą w rogu. Przez moment łzy stanęły mi w oczach – ze złości na siebie, z poczucia przegranej, może też z żalu, że wróciłem po coś, czego tu nie było. Spakowałem się bezgłośnie. Wiedziałem, że jeszcze nie jestem gotowy, ale teraz przynajmniej rozumiałem, że samo marzenie nie wystarczy. Trzeba je zaprojektować, inaczej jest tylko ucieczką.

Wróciłem do miasta

W pociągu patrzyłem przez okno na mijane wsie i pola, ale myśli błądziły gdzie indziej. W torbie miałem tylko najpotrzebniejsze rzeczy, zostawiłem resztę w pokoju. Nie chciałem robić z tego wielkiego pożegnania.

W połowie drogi zadzwoniła Aga. Była kiedyś kimś więcej niż znajomą, choć nigdy do końca nie byliśmy razem. Odebrałem.

– Nie wiedziałam, że wróciłeś – odezwała się. – Czemu się nie odezwałeś?

– Sam nie wiem. Może dlatego, że sam nie wiedziałem, po co wróciłem.

Przez chwilę milczeliśmy. Słychać było, że jest na zewnątrz, wiatr szumiał w słuchawce.

– Widziałam cię raz na rynku – powiedziała.

Nie przedłużaliśmy rozmowy. Obiecałem, że się odezwę, ale nie byłem pewien, czy to zrobię. Rozłączyłem się i wróciłem do obserwowania.

Nie zrezygnowałem z innego życia. Nadal chciałem czegoś więcej niż gonitwy za wynikami, ale nie zamierzałem znów rzucać wszystkiego bez pomysłu. Wracałem do Warszawy, ale nie na zawsze. Raczej na chwilę, żeby się przygotować.

Ireneusz, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama