Reklama

Gdyby ktoś mnie zapytał, kim jestem, powiedziałabym: marketingowiec z doświadczeniem, niebojąca się wyzwań. Przynajmniej tak mówiłabym, zanim wyjechałam. Mieszkałam w Warszawie z Filipem, moim chłopakiem od sześciu lat. Byliśmy… no właśnie, kim my właściwie byliśmy? Partnerami? Lokatorami? Przyjaciółmi od seksu i wspólnych rachunków?

Chciałam czegoś nowego

Miałam dobrą pracę w jednej z większych agencji reklamowych w Warszawie. Dobrą, czyli taką, która była przewidywalna, wypłacalna i dość nudna. Wspinałam się po szczeblach kariery jak większość ludzi – powoli, z poczuciem, że robię coś ważnego, chociaż wewnętrznie czułam się jak podrabiana wersja siebie.

A potem przyszedł mail z Londynu. Oferta z renomowanej agencji – duży klient, wielki zespół, jeszcze większe ambicje. Siedziałam wtedy w kuchni, z kawą i podkrążonymi oczami po kolejnej nocy nieprzespanej z powodu Filipa, który znowu przyszedł do domu pijany i obojętny. „To znak”, pomyślałam. „To ten moment”.

Złożyłam wypowiedzenie. Z Filipem… no cóż, uznałam, że nie chcę ciągnąć tego związku z obowiązku. Jeśli naprawdę mam ruszyć z miejsca, to nie z kotwicą.

– Wyjeżdżam do Londynu. Dostałam pracę w agencji z górnej półki – powiedziałam pewnego wieczoru.

– A co z nami?

– No właśnie. Co z nami? – odpowiedziałam. – Nie chcę ciągnąć tego na siłę. Nie jestem już tą samą dziewczyną.

– Może to tylko faza? Może nam potrzeba trochę oddechu, a nie od razu końca?

– A może mi potrzeba odwagi, żeby przestać tkwić w czymś tylko dlatego, że tak już jest? Przepraszam, Filip.

Skończyłam z nim

Z tamtego mieszkania nie wyniosłam wiele – tylko laptopa, kilka sukienek, książki i swój upór. „Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana”, mówiłam sobie, gdy samolot wzbijał się w chmury. Wtedy byłam pełna nadziei.

Londyn pachniał inaczej niż Warszawa. Miał w sobie coś surowego, ale i obietnicę. Przez pierwsze dni czułam się jak bohaterka filmu, w którym wszystko dopiero się zaczyna. Mieszkałam w pokoju w dzielnicy Islington, dzieliłam kuchnię z Hinduską studiującą prawo i Niemką pracującą w galerii. Biuro znajdowało się w samym sercu Soho, na piątym piętrze w przeszklonym budynku, gdzie kawa z ekspresu smakowała jak sukces.

Zespół był międzynarodowy, każdy mówił z innym akcentem, a ja śmiałam się, że moje „r” też w końcu się dostosuje. Na początku wszystko mnie zachwycało: spotkania kreatywne z tablicami pełnymi markerów, after-worki z prosecco na tarasie, klient z Nowego Jorku, który dziękował mi za pomysł, bo „miał pazur”. Czułam się jak dziecko wpuszczone do sklepu ze słodyczami, tyle że tu cukierki były zamienione na deadline i briefy.

Ledwo dawałam radę

Ale euforia nie trwała wiecznie. Coraz częściej wracałam do pokoju po dwudziestej pierwszej. Czasem jadłam na stojąco przy blacie, nie odrywając wzroku od komputera. W pracy zaczęły się spięcia, klienci odrzucali projekty, menadżer rzucał spojrzenia, które mówiły: „jeszcze nie jesteś jedną z nas”.

W piątek, po kolejnym dwunastogodzinnym dniu, Aisha z zespołu zaprosiła mnie na drinka. Usiadłyśmy w małym pubie niedaleko biura, zamówiłyśmy whisky sour, i wtedy Aisha spojrzała na mnie uważnie.

– Natalia, ty chyba jeszcze nie wiesz, jak to tu działa – powiedziała, mieszając drinka. – Wszyscy tu grają w grę pozorów. Każdy udaje, że daje radę. Wypalenie to norma.

– Może po prostu niektórzy dają z siebie za mało – odpowiedziałam ostrożnie. – Ja muszę dać z siebie więcej. To wszystko kosztowało mnie zbyt wiele, żeby się teraz poddać.

– Tylko nie zdziw się, jeśli pewnego dnia obudzisz się i nie będziesz czuła nic – powiedziała cicho.

Wróciłam do domu i długo patrzyłam w sufit. Wciąż wierzyłam, że to tylko trudny początek. Nie chciałam przyjąć do wiadomości, że może coś, co budowałam w głowie, w zderzeniu z rzeczywistością wygląda zupełnie inaczej.

Nie mogłam uwierzyć

To był wtorek. Zwykły, szary wtorek, kiedy nikt się nie spodziewa trzęsienia ziemi. Siedziałam przy biurku, kończyłam poprawki do kampanii dla marki kosmetycznej. Klient oczekiwał wersji „bardziej europejskiej, ale z amerykańskim rozmachem”. W głowie miałam mętlik, ale jak zwykle robiłam dobrą minę.

Telefon zadzwonił po dziesiątej. Na ekranie pojawiło się nazwisko mojej menadżerki – Rachel. Weszłam do jej gabinetu z notatnikiem, przekonana, że chodzi o kolejny projekt.

– Zamknij proszę drzwi – powiedziała, nie patrząc mi w oczy.

Usiadłam. Serce zabiło mocniej. Rachel miała przed sobą teczkę, taką samą jak ta, którą dostają nowi pracownicy przy podpisywaniu umowy.

– Natalia, sytuacja jest trudna. Właśnie straciliśmy jednego z naszych głównych klientów. Musimy dokonać restrukturyzacji zespołu. Twoja umowa zostaje rozwiązana ze skutkiem natychmiastowym. Otrzymasz rekompensatę za pozostały okres zatrudnienia.

Wyrzucili mnie

Nie odpowiedziałam od razu. Chciałam zapytać, co zrobiłam źle, dlaczego ja? Ale wiedziałam, że odpowiedzi nie będą miały znaczenia. Rachel była uprzejma, chłodna i niewzruszona. Podziękowała za współpracę. Powiedziała, że bardzo ceniła mój wkład. Brzmiało to jak automatyczny komunikat nagrany na sekretarce.

Gdy wyszłam z biura, przysiadłam na ławce obok stacji metra. W ręce miałam kopertę z dokumentami i numerem do działu HR. Londyn nie wyglądał już jak spełnienie marzeń, tylko jak betonowa pułapka.

Wieczorem, po kilku godzinach bezczynnego gapienia się w sufit, zadzwoniłam do Filipa. Nie wiedziałam, po co. Może chciałam, żeby ktoś powiedział mi, że to tylko chwilowe, że dam sobie radę?

– Cześć – powiedział chłodno. – Wszystko w porządku?

– Straciłam pracę. Z dnia na dzień. Po prostu podziękowali mi. Nawet nie chcę mówić, co teraz czuję.

– To przykre, ale… chyba nie powinienem być tą osobą, która cię wspiera w tym momencie. Jestem w nowym związku.

Zostałam sama

Milczałam. Był gdzieś z nią, może w jej mieszkaniu, może właśnie planowali wspólny wieczór. Dla mnie nie miał już czasu.

– Muszę kończyć – dodał. – Trzymaj się.

Połączenie się urwało. Przez moment patrzyłam na czarny ekran telefonu. Potem odłożyłam go na szafkę i zamknęłam oczy. Nie miałam planu. Nie miałam pracy, oszczędności, do kogo wrócić.

Po kilku dniach szukania pracy w branży zaczęłam odpowiadać na ogłoszenia z zupełnie innego świata. Pracę jako kelnerka w knajpie z polskim jedzeniem załatwiła mi znajoma znajomej. Właścicielka powiedziała wprost: „Stawka minimalna, czasem napiwki. Chcesz, to jutro próbny dzień”.

Stałam przy ladzie w fartuchu, podając pierogi z mięsem turystom i słuchając narzekań starszych pań na emigracji. Po dziesięciu godzinach wracałam do wynajętego pokoju, w którym wilgoć zbierała się na szybach.

– Długo tu jeszcze zostaniesz? – zapytała Emilka, dziewczyna z pracy, gdy któregoś wieczoru skrobałyśmy brudne garnki.

– Nie wiem – odpowiedziałam.

– Wielu z nas przyjechało tu po coś, a zostało z niczym. Ale niektórzy się podnieśli. Ty też możesz.

Nie odpowiedziałam. Nie wierzyłam, że jeszcze coś dobrego mnie spotka.

Natalia, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama