„Rzuciłam etat, żeby spełnić marzenia. Teraz boję się otworzyć lodówkę, bo przypomina mi jak puste jest moje konto”
„Złożyłam wypowiedzenie. Bez planu B. Sprzedałam samochód, zainwestowałam wszystkie oszczędności w wynajem małego lokalu na Pradze i kupiłam piec do wypalania ceramiki. Tak powstało moje studio”.

- Redakcja
Zawsze byłam „tą odpowiedzialną”. Kasia, co nigdy nie rzuca słów na wiatr, Kasia, co odkłada na czarną godzinę, Kasia, co nie marudzi, tylko robi. I może właśnie dlatego przez osiem lat siedziałam na tym samym, wygodnym, choć dusznym stanowisku specjalistki ds. marketingu w korporacji, w której najwięcej emocji wzbudzały kawy z nowego ekspresu.
Kiedy wracałam z pracy, marzyłam tylko o jednym – żeby choć przez godzinę w dzień pomacać glinę. Ręce świerzbiły mnie na myśl o toczeniu miski, o tym, jak brud pod paznokciami mówi, że stworzyłam coś swojego. Ale nie – najpierw było pranie, potem raport, potem scrollowanie TikToka, żeby zapomnieć, że życie przecieka mi przez palce.
A potem stuknęła mi trzydziestka. Zaczęło się niewinnie – bezsenność. Potem napady paniki w tramwaju. Któregoś dnia wysiadłam na Rondzie ONZ i po prostu nie mogłam dalej iść. Serce waliło jak młot. Zadzwoniłam do Marty, mojej przyjaciółki, i powiedziałam jedno zdanie: „Chyba już nie chcę żyć tak dalej”.
Tydzień później złożyłam wypowiedzenie. Bez planu B. Sprzedałam samochód, zainwestowałam wszystkie oszczędności w wynajem małego lokalu na Pradze i kupiłam piec do wypalania ceramiki. Tak powstało moje studio – KasiaArtClay.
Minął rok. Mam troje stałych klientów, jedno popękane kolano (upał i kafelki to nie jest dobre połączenie) i lodówkę, do której zaglądam rzadziej, bo przeraża mnie jej pustka. Miała być wolność. Miała być pasja. Miał być sens. A mam... niepewność.
Starcie z rzeczywistością
Jarmark rękodzieła na placu Konesera miał być szansą. Tak przynajmniej sobie wmawiałam, wlokąc walizkę pełną miseczek, kubków i dwóch aniołów, które miały „energię spokoju”. Czułam się jak uczennica, która pierwszy raz pokazuje wypracowanie przed klasą – serce tłukło mi się w piersi, ręce drżały, jakby ważyły los świata.
Ustawiłam stoisko tuż obok dziewczyny sprzedającej ręcznie robione świece. Pachniały obłędnie – lawendą, wanilią, czymś egzotycznym, co pachniało jak luksus. Moje stoisko pachniało... gliną i stresem.
Przez pierwszą godzinę ludzie tylko przechodzili. Zatrzymywali się, komentowali:
– Ale śliczne!
– Ach, to ręcznie robione?
– O, ile za ten kubek? Tyle? Nooo… drogo…
Żaden nie kupił. Śmiali się, robili zdjęcia, obracali moje prace jak zabawki. O jeden kubek ktoś zahaczył, przewrócił, nie przeprosił. Miałam ochotę zwinąć wszystko i wrócić do domu. Ale trwałam. Zaciśnięte zęby, uśmiech numer cztery, ten „miły dla klienta”.
I wtedy przyszła Marta
– No hej – powiedziała chłodno, oglądając moje rzeczy jak na wystawie. – Piękne są. Serio.
– Dzięki – wymusiłam uśmiech. – Jeszcze nic nie sprzedałam, ale może po południu ruszy.
– Kasiu… – zaczęła i od razu wiedziałam, że coś będzie nie tak. – A nie myślałaś, żeby wrócić na etat? Tak chociaż na pół, żeby było bezpieczniej?
Zamarłam.
– Serio? Przychodzisz tu i mówisz mi coś takiego?
– Po prostu… martwię się o ciebie. Nie jesteś robotem. Nie możesz tylko robić misek i nie jeść.
– Marta, ja pierwszy raz w życiu robię coś, co naprawdę kocham. Wreszcie czuję, że żyję! – podniosłam głos, mimo że obok klientka właśnie oglądała moją tacę na pierścionki.
– Ale życie to nie tylko pasja. Trzeba mieć za co żyć – odpowiedziała twardo.
Patrzyłam na nią długo. Na jej płaszcz z sieciówki, perfekcyjny manicure, na to zmarszczone czoło pełne troski. A potem odwróciłam wzrok, bo czułam, że zaraz się rozkleję.
Po jej odejściu usiadłam na stołeczku za stoiskiem. Wpatrzona w swoje gliniane prace czułam coś dusznego. Nie tyle wstyd, co mieszaninę złości i żalu. Bo może Marta miała rację. A może po prostu świat nie nagradza ludzi za to, że robią to, co kochają.
Dzień, w którym miałam sprzedać wszystko
Wstałam o szóstej. Nie dlatego, że miałam tyle energii – po prostu z nerwów nie mogłam spać. Na stole w kuchni stała paczka z nowym kartonem wizytówek – „KasiaArtClay – ceramika z duszą”. Na Instagramie zebrałam przez noc 12 serduszek pod zdjęciem miski z napisem „Uwierz w siebie”. Jedno z nich zostawiła mama.
W torbie miałam spakowane 18 przedmiotów. Plan był prosty: iść do tej nowej knajpy na Ząbkowskiej, pogadać z właścicielem, zaproponować ekspozycję na sprzedaż. Wiem, że to ryzykowne. Ale czas przestać się chować – albo pływasz, albo toniesz.
Właściciel, chłopak w okularach z brodą i tatuażem na szyi, popatrzył na mnie jak na kotleta sojowego. Z rezerwą.
– Hmmm, ceramika... A na jakim procencie się umawiamy? Bo ja mam już współpracę z kimś z Pruszkowa. Ale pokaż, co masz – powiedział, machając ręką.
Wyciągnęłam moją największą dumę – czarny talerz z wypalonym złotem napis „Dobre rzeczy dzieją się powoli”.
Spojrzał. Pokiwał głową.
– Ładne. Ale... ludzie i tak kupują z IKEA. Wie pani, jak to jest.
– Nie jestem IKEA – odpowiedziałam cicho, ale pewnie.
– No wiem. Pani robi to z sercem. Ale serce nie płaci rachunków.
Wyszłam. Nic nie zostawiłam. Nie chciałam być „dodatkiem”. Chciałam być wyborem.
W tramwaju trzymałam torbę jak tarczę. Czułam, że świat mówi mi „Nie”. Ale we mnie krzyczało coś innego: „Jeszcze nie skończyłam”.
Pasja to nie bajka. To walka. I nie każdemu się uda
Studio pani Elżbiety pachniało tak samo jak zawsze – gliną, kurzem i czymś nieokreślonym, co przypominało bezpieczeństwo. Weszłam nieśmiało, mimo że znałyśmy się od dwóch lat. Ona siedziała nad jakąś filiżanką w trakcie szkliwienia, w okularach na czubku nosa, z siwym kokiem i spojrzeniem, które widziało więcej, niż chciałoby się pokazać.
– Kasiu – powiedziała spokojnie, nie podnosząc głowy. – Co cię tu sprowadza?
Usiadłam naprzeciwko, dłubiąc palcem w niewidzialnym pyle na stole.
– Chyba przyszłam po… potwierdzenie. Że nie jestem w tym wszystkim idiotką.
Dopiero wtedy spojrzała na mnie.
– A co, świat ci nie klaskał?
– Świat tylko pyta, kiedy znajdę normalną pracę.
Pani Elżbieta odłożyła filiżankę i skrzyżowała ręce.
– Kasiu, pasja to nie bajka. To walka. I nie każdemu się uda. Nie wystarczy robić ładnych rzeczy. Trzeba być twardą. Bardziej, niż myślisz.
– Ale pani się udało...
– Bo nie miałam innego wyjścia. A ty jeszcze masz. Dlatego wątpisz.
Siedziałyśmy chwilę w ciszy. Na półkach stały dziesiątki kubków, misek, dzbanuszków – każdy inny, każdy niedoskonały, ale pełen charakteru.
– Pani Elu... ja się boję.
– I bardzo dobrze – odpowiedziała twardo. – Ludzie, którzy się nie boją, podejmują głupie decyzje. A ci, którzy się boją, ale idą dalej… mają szansę.
Wyszłam z pracowni z mieszanymi uczuciami. Nie dostałam otuchy, której szukałam. Ale dostałam coś innego. Odbicie siebie w oczach kogoś, kto też kiedyś miał pustkę w lodówce i dłonie w glinie.
Przełomowy dzień
Była środa. Od rana krążyła mi po głowie jedna myśl: rzucić to wszystko, sprzedać piec, oddać glinę, zamknąć studio i wyjechać – gdziekolwiek. Może do cioci do Irlandii, może do pracy na kasie. Cokolwiek, byle nie czuć tej duszności.
Zaparzyłam herbatę z trzeciego parzenia – takiej, co już tylko udaje smak. Włączyłam radio, żeby nie słyszeć własnych myśli. A potem usiadłam na podłodze, w fartuchu pokrytym zaschniętym szkliwem, i zaczęłam patrzeć na swoje prace. Wszystkie były takie... niewinne. Jakby nie wiedziały, że świat nie ma na nie miejsca.
Wtedy zadzwonił dzwonek przy drzwiach.
W progu stał chłopak. Wysoki, z rudą brodą, w zielonym płaszczu. Trzymał coś w ręce.
– Dzień dobry… Przepraszam, pani Kasia? Kupiłem od pani kubek na Targach Rękodzieła. Chciałem drugi, dla siostry. Powiedziała, że to najpiękniejszy prezent, jaki dostała.
Zamarłam.
– Pamięta pani może ten w odcieniach granatu, z małym księżycem?
Pamiętałam. Sama w niego nie wierzyłam, ale nie miałam serca go wyrzucić.
– Mam jeszcze jeden podobny – odpowiedziałam, wstając. – Ale... nie identyczny.
– To jeszcze lepiej. Lubię rzeczy z charakterem.
Po chwili oglądania powiedział coś, co zawisło w powietrzu jak zaproszenie do innego życia:
– A nie myślała pani o tym, żeby zaprojektować ceramikę do kawiarni? Otwieram coś małego z przyjaciółmi. Chciałbym, żeby to miało duszę.
Zamarłam. Potem się roześmiałam. Gorzko.
– A co, jeśli moja dusza nie sprzeda się wystarczająco dobrze?
Tomek spojrzał na mnie poważnie.
– To pani ją wtedy ulepi od nowa. Przecież pani potrafi.
Cicha decyzja
Po rozmowie z Tomkiem nie wróciłam od razu do pracy. Przez godzinę chodziłam po mieście bez celu, z rękami w kieszeniach, jakbym szukała czegoś, co może jednak gdzieś upadło – odwagi? sensu? siebie?
Minęłam bar mleczny, gdzie kiedyś z Bartkiem jedliśmy pierogi, i sklep, w którym kupiłam swój pierwszy zestaw pędzli do szkliwa. Wszystko to było jak wyblakłe wspomnienia z lepszego filmu.
Przypomniałam sobie, jak pierwszy raz trzymałam glinę w dłoni. Jak nie mogłam uwierzyć, że coś tak nieforemnego może się przemienić w coś trwałego. To było jak magia – ale taka, w której czarodziejka musi najpierw uwierzyć, że ma moc.
Wracając do studia, wiedziałam jedno: że odpowiedzi nie przyjdą z zewnątrz. Żadne „ładne kubki”, żadne „może spróbujemy”, żadne „kocham to, co pani robi”.
Otworzyłam drzwi, zdjęłam płaszcz i bez słowa podeszłam do koła garncarskiego. Bez szkicu. Bez pomysłu. Bez celu.
Palce same zaczęły się ruszać. Gliniany walec zaczął się poddawać. Może nie powstanie z tego nic, co będzie można sprzedać. Ale to nie miało znaczenia.
To było dla mnie.
I pierwszy raz od miesięcy nie czułam presji. Czułam tylko to ciepło w dłoniach – znajome, proste, wystarczające.
– Może nie odniosę sukcesu – pomyślałam. – Może zawsze będę balansować na granicy. Ale to moje życie.
Nie wrócę...
Nie wiem, co będzie jutro. Nie wiem, czy w przyszłym tygodniu będę miała za co zapłacić czynsz, czy ktoś zamówi choć jedną miskę, czy Tomek naprawdę się odezwie z tą współpracą, czy to tylko była uprzejmość w płaszczu w kolorze nadziei.
Nie wiem, i to mnie przeraża.
Ale wiem jedno – nie wrócę do starego życia. Do kawiarni o siedemnastej trzydzieści, do rozmów o KPI-ach i o tym, jak nowy szef patrzy jakby chciał, a nie mógł. Do zleceń, w których każde słowo ważyło mniej niż to, czy kolor tła jest „dostatecznie premium”.
Nie wrócę, bo nie potrafiłabym już udawać, że to mnie interesuje.
Dziś moje życie nie jest łatwe. Czasem otwieram lodówkę i widzę tam tylko światło. Czasem muszę wybrać między nowym szkliwem a rachunkiem za prąd. Czasem śpię z myślą, że to wszystko się zawali.
Ale rano budzę się i idę do swojego studia. Zaparzam herbatę i patrzę na glinę. Ona zawsze czeka. Nigdy nie ocenia. Pozwala zacząć od nowa.
Może nie każdy wybór jest racjonalny. Ale niektóre są konieczne.
I może, tylko może... to wystarczy.
Kasia, 31 lat
Czytaj także:
- „Zdradziłam męża, bo był rozlazły jak stare kapcie. Sąsiad z bloku dał mi coś, o czym latami skrycie śniłam po nocach”
- „Znalazłam w kieszeni męża liścik od innej kobiety. Ale dopiero to, co odkryłam potem, naprawdę złamało mi serce”
- „Uciekłem do kochanki, bo szukałem odskoczni od monotonii. Szybko pożałowałem i zatęskniłem za ogródkiem żony”

