„Rozwiodłam się z mężem w kwadrans, ale podział majątku trwał dłużej niż nasze małżeństwo. Nie odpuszczę ani złotówki”
„Zostawiłam mu kuchnię z włoskimi frontami, marmurową łazienkę i ekspres, którego nawet nie lubił używać, bo wolał kawę ze stacji. Ja chciałam tylko spokoju. Tak myślałam, ale wtedy zaczęło się prawdziwe piekło”.

- Redakcja
Mam trzydzieści cztery lata, a czuję się, jakby mi stuknęło sześćdziesiąt. Nie dlatego, że jestem zmęczona pracą – choć w marketingu łatwo się wypalić – tylko tym całym bałaganem, który ciągnie się za mną od rozwodu. A właściwie: od początku małżeństwa. Bo, jak się okazuje, rozwód to tylko punkt wyjścia do prawdziwego piekła.
Kiedyś byłam zakochana. Serio. Mariusz potrafił oczarować mnie jednym spojrzeniem. Zakochałam się szybko, jak idiotka. Po pół roku mieszkania razem byłam już jego żoną. Biała suknia, przysięgi, łzy wzruszenia. Jeszcze tego samego wieczoru podpisałam pełnomocnictwa do zakładanej właśnie firmy, „bo przecież jesteśmy zespołem”.
Po dwóch latach tego „zespołu” miałam dość. Dość jego chłodnych spojrzeń, wiecznego kombinowania, lekceważenia wszystkiego, co nie wiązało się z pieniędzmi. Wychodził rano, wracał późno w nocy. Zawsze zmęczony. Ale nie na tyle, by nie sprawdzić konta firmowego.
Wreszcie powiedziałam: koniec. Wyszłam z jego mieszkania, które sama urządzałam. Zostawiłam mu kuchnię z włoskimi frontami, marmurową łazienkę i ekspres, którego nawet nie lubił używać, bo wolał kawę ze stacji. Ja chciałam tylko spokoju. I wtedy zaczęło się prawdziwe piekło.
Rozstaliśmy się jako ludzie, ale podział majątku wyciągnął z nas dzikość. Rozwód trwał piętnaście minut. Ale wojna o pieniądze... trwała dłużej niż całe nasze małżeństwo. I była o wiele bardziej brutalna.
Rozwód to była formalność
– Kamila K., Mariusz K., proszę wejść – powiedział sucho protokolant. Znałam ten głos z wcześniejszych rozpraw, zawsze ten sam beznamiętny ton.
Usiadłam po lewej stronie sali. Mariusz usiadł po prawej. Nie spojrzał na mnie ani razu. Patrzył w stół, potem w sufit, potem znowu w stół. Jakby tu przyszło się przysiąść na kwadrans, nic nieznaczący obowiązek. Nie było żadnych świadków, żadnych łez. Tylko sędzia, my i to cholernie obojętne „tak, zgadzam się na rozwód”. Orzeczono go po piętnastu minutach.
Wyszłam przed budynek sądu, jakbym właśnie skończyła rozmowę o podwyżkę – z lekkim szumem w głowie i lodem w sercu. Mariusz wyszedł za mną kilka minut później. Podszedł do swojego czarnego audi. Nie planowałam zaczepiać go, ale… stałam zbyt blisko. Musiałam.
– Myślałam, że przynajmniej rozstaniemy się z klasą – rzuciłam bez ironii, bez żalu. Po prostu... jak człowiek do człowieka.
Odwrócił się. Spojrzał mi w oczy i wtedy pierwszy raz od miesięcy zobaczyłam w nim coś więcej niż maskę. Ale tylko na chwilę.
– Ja też – powiedział cicho. – Ale skoro wchodzimy w liczby, to nie licz na sentymenty.
Wtedy zrozumiałam, że to nie był koniec. To był początek. Wróciłam do mieszkania z ciężarem w żołądku i jedną myślą: „nie poznaję go”. I jeszcze jedną, cichszą: „może nigdy go nie znałam”.
Musiałam zacząć walczyć o swoje
Prawnik miał na sobie szary garnitur, który wyglądał na droższy niż moje całe mieszkanie. Jego biuro pachniało jak nowa skórzana teczka i coś jeszcze – chłodem, profesjonalizmem, może rezygnacją. Mówił bez emocji.
– Mieszkanie, firma, udziały w nieruchomości w Zakopanem, trzy konta bankowe, w tym jedno wspólne, jedno zasilane z dochodów firmy, jedno prywatne. I inwestycja w aplikację mobilną, to też należy do podziału. Pani rola polegała na…
– Ja założyłam firmę – przerwałam. – Formalnie była na nas dwoje, ale ja ją zbudowałam.
Skinął głową, jakby słyszał to codziennie. Może słyszał.
– Pani Kamilo, nie chodzi o to, co sprawiedliwe. Chodzi o to, co można wywalczyć.
Spojrzałam na niego, on na mnie. Chciałam zaprotestować, powiedzieć, że nie chcę wojny. Ale wtedy przypomniałam sobie minę Mariusza spod sądu. „Nie licz na sentymenty”.
– I mam się z nim kopać przez lata? – zapytałam półgłosem.
– Jeśli chce pani mieć cokolwiek.
Wyszłam stamtąd jak z sauny. Telefon zadzwonił po kilku minutach. Anita.
– I co mówi adwokat? – zapytała bez zbędnych uprzejmości.
– Że trzeba walczyć.
– Kamila, on chce cię ukarać. Nie za pieniądze. Za to, że odeszłaś.
Zacisnęłam zęby. Może miała rację. Może nie mogłam już liczyć ani na sprawiedliwość, ani na logikę. Tylko na strategię.
Zaczęła się brudna gra
Na wyciągu z konta firmowego widniały transakcje, o których nigdy nie słyszałam. Przelewy na spółki z egzotycznymi nazwami, jakieś konsultacje, wypłaty gotówkowe po piętnaście tysięcy. Próbowałam je rozszyfrować, ale każda kolejna linijka wyglądała jak zaklęcie, którego nie potrafię złamać.
– On ukrywa dochody – powiedział prawnik, przeglądając dokumenty bez cienia zaskoczenia. – Typowe. Podzielił firmę, zanim się pani zorientowała.
Nie miałam już w sobie złości. Miałam coś gorszego – bezsilność. A ta potrafi w człowieku zakiełkować.
Kilka dni później zobaczyłam Mariusza przypadkiem. Na parkingu pod biurowcem. Stał przy swoim nowym SUV-ie, w białej koszuli, telefon przy uchu. Szłam obok, nie planowałam się zatrzymywać, ale on zauważył mnie pierwszy.
– Kamila – powiedział. – Co, śledzisz mnie?
– Nie poznaję cię – odparłam, czując, jak krew pulsuje mi w skroniach.
– Nie musisz. To już nie twoja sprawa.
– To wszystko jest chore – wyrzuciłam z siebie.
Spojrzał na mnie, uśmiechnął się kącikiem ust.
– To jest życie. A rachunki trzeba płacić.
Wróciłam do domu z rękami drżącymi jak po lodowatej wodzie. Włączyłam komputer i zaczęłam przeszukiwać wszystkie dokumenty, które miałam. Po raz pierwszy poczułam, że ta wojna nie skończy się tylko słowami. Po raz pierwszy też – nie bałam się już walczyć.
Straciłam siebie gdzieś po drodze
Czwarta rozprawa. Siódma noc bez snu. Na stole obok łóżka leżał tylko kubek po kawie i koperta z kosztorysem od prawnika. Liczby zaczynały się na „10 tysięcy” i kończyły na „bez limitu”. I to tylko za sprawy, które już się odbyły.
Prawnik milczał, kiedy mu powiedziałam, że nie wiem, czy dam radę jeszcze jedną rundę.
– To nie emocjonalny boks. To maraton. Albo się biegnie do końca, albo wraca z pustymi rękami.
Miałam sińce pod oczami, schudłam z siedem kilo. Nie dlatego, że chciałam. Po prostu nie mogłam nic przełknąć. W głowie wciąż miałam jego słowa z parkingu. „To jest życie”. Tylko że moje życie wyglądało teraz jak krata – bez twardych prętów, ale z tym samym poczuciem uwięzienia.
Wieczorem poszłam do Anity.
– Nie daj mu wygrać – powiedziała stanowczo, wręcz z wściekłością.
– Ale może on już i tak wygrał? – wyszeptałam, bardziej do siebie niż do niej. – Skoro mnie prawie wykończył?
Patrzyła na mnie, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie mogła znaleźć odpowiednich słów. Uświadomiłam sobie najgorsze: ja sama już nie wiedziałam, o co walczę. Czy to jeszcze o sprawiedliwość? Czy tylko o to, żeby się nie poddać, nie przegrać. Jeśli się poddam, to wszystko, co przeszłam, wszystko, co przetrwałam… pójdzie na marne.
Nie wygrałam, nie przegrałam
Wyrok zapadł o 11:15 w środę. Sędzia czytał suche formułki, a ja siedziałam jak manekin w muzeum. Nie drgnęłam, nawet kiedy padła kwota. Dostałam mniej, niż się spodziewałam. Dużo mniej.
Nie patrzyłam na Mariusza, gdy wychodził z sali. Wiedziałam, że się uśmiecha. Jego prawnik poklepał go po ramieniu, jakby właśnie wygrali turniej szachowy. A ja byłam tylko pionkiem, którego zepchnięto z planszy.
Wracając do mieszkania, przeglądałam stare zdjęcia na telefonie. My na tle biura, które razem remontowaliśmy. My na balkonie, gdzie obiecywał, że kiedyś postawimy kołyskę. Ja w białej sukni, z ręką w jego ręce. Jak mogłam uwierzyć, że to cokolwiek znaczyło?
Wieczorem, stojąc przed lustrem, prawie się nie poznałam. Blada twarz, ciemne oczy, zmarszczki, których nie miałam jeszcze rok temu. Kim jestem? Kobietą po rozwodzie? Ofiarą? Wojowniczką? Nie wiem.
Spojrzałam na swoje odbicie i jedyne, co mogłam powiedzieć, to: „Zaczynam od zera. Ale przynajmniej wiem, że z nikim nie muszę się już dzielić”. Na gruzach nie da się zbudować tego samego domu. Można postawić inny. Albo zostać z ruiną. Jeszcze nie wiedziałam, którą drogę wybiorę.
Kamila, 34 lata
Czytaj także:
- „Córka mnie ostrzegała, bym nie wiązał się z jej rówieśnicą. Nie posłuchałem i sam ściągnąłem na siebie nieszczęście”
- „Bardziej niż przysięga małżeńska związał nas kredyt hipoteczny. Toleruję romanse męża, bo nie stać mnie na wyprowadzkę”
- „Mąż po ślubie wprowadził w domu własne zasady. Nawet bieliznę i papier toaletowy muszę układać według jego upodobań”

