Reklama

Nie jestem romantyczką. Już dawno przestałam wierzyć w weekendowe „ratowanie małżeństwa” albo w to, że wyjazd do lasu może odmienić osiemnaście lat wspólnego życia. A jednak – pojechaliśmy. Z termosami, z koszami, z kaloszami. Jak z reklamy zdrowej rodziny z telewizyjnej śniadaniówki.

Pomysł był Andrzeja. Stwierdził, że „może nam dobrze zrobi trochę świeżego powietrza”, chociaż przecież przez większość roku był w naszej kuchni taki przeciąg, że powietrza nam nie brakowało. Ale nie protestowałam. Nie tym razem. Nie chciałam słyszeć znowu:

– Bo z tobą się nic nie da spontanicznie zrobić, Julia. Wszystko musi być zaplanowane, przemyślane, z analizą i zestawieniem ryzyk.

No to nie analizowałam. Spakowałam się. Weszłam do auta, usiadłam i zapytałam tylko:

Masz nóż do grzybów?

– No pewnie – odpowiedział, zadowolony, jakby sam fakt, że pamiętał o nożu, miał nam wróżyć dobre małżeństwo.

W aucie było cicho. Tylko radio grało jakieś „przeboje lat 80.”, a Andrzej co jakiś czas wkurzał się na kierowców, którzy jechali „jakby zgubili kierunki na mapie życia”. Milczałam. Patrzyłam przez okno na coraz rzadsze zabudowania, aż w końcu las otulił nas z każdej strony. Zielony, gęsty, pachnący wilgocią i starymi liśćmi.

– Pamiętasz, jak kiedyś zgubiliśmy się tu na trzy godziny? – rzucił nagle, z uśmiechem, który prawie był szczery.

Skinęłam głową. Pamiętałam. Ale wtedy trzymaliśmy się za ręce. Teraz trzymaliśmy się swoich pretensji.

Wysiedliśmy. Chwilę staliśmy obok siebie jak para nieznajomych, którzy trafili tu przypadkiem. A potem ruszyliśmy – każde w swoją stronę, każde z koszem, każde z nadzieją, że może ten wyjazd ma jednak sens.

A może tylko nie chcieliśmy przyznać, że to wszystko – i wyjazd, i te nasze próby – to tylko próba nie powiedzenia na głos czegoś, co i tak od dawna wisiało między nami.

Kto ma największego grzyba?

Pierwszego prawdziwego borowika znalazłam ja. Wysoki, jędrny, z kapeluszem jak z obrazka. Nachyliłam się, ucięłam go nożem i od razu poczułam, jak satysfakcja rozlewa się po moim ciele. Ale zanim zdążyłam się nacieszyć, zza drzewa wyszedł Andrzej.

– No, nieźle – zerknął do mojego koszyka i mruknął. – Ale mój był większy.

– Twój? – prychnęłam, jakbym słyszała największą bzdurę świata. – To może następnym razem zmierzmy je linijką, co?

Nie trzeba linijki, wystarczy mieć oczy – wyprostował się i z godnością pokazał swojego grzyba. Rzeczywiście, był okazały. – Widzisz? Prawdziwy okaz.

– Mhm – uśmiechnęłam się krzywo. – Ale robaczywy. Cóż za symbolika.

Zamarł na chwilę, a potem parsknął śmiechem, choć raczej takim wymuszonym.

– No tak, ty zawsze musisz umniejszyć. Nawet grzybowi.

– Nie umniejszam – wzruszyłam ramionami. – Po prostu mówię, że liczy się też jakość, nie rozmiar. Ale ty zawsze byłeś zafiksowany na wielkości.

Spojrzał na mnie spod byka.

– Ty za to zawsze musiałaś mieć ostatnie słowo.

Przez chwilę chodziliśmy w ciszy, stukając koszami o nogi. Ale napięcie już buzowało. Zaczęło się od grzybów, a potem, jak zwykle, przeszło na inne sprawy.

– A propos ostatniego słowa… – zaczęłam. – Miałeś wynieść śmieci wczoraj, pamiętasz? Stoją do dziś pod drzwiami, jak twoje niespełnione obietnice.

– Boże, Julia, śmieci? Serio? – prychnął. – Ja przynajmniej nie zostawiłem kuchni w połowie remontu, żeby potem przez dwa lata jeść śniadania między kartonami.

– O, zaczynamy wyliczanki? – Zatrzymałam się i spojrzałam na niego. – To może doliczmy jeszcze wszystkie twoje „zaraz zrobię” i „kiedyś się tym zajmę”. Może spiszę je i powieszę na lodówce jako twoją autobiografię?

– A ty? – warknął. – Zawsze wiesz lepiej, zawsze krytykujesz. Jakbyś tylko czekała, żeby mnie złapać za słowo, żeby udowodnić, że jestem beznadziejny.

– A kto powiedział, że muszę udowadniać? – syknęłam. – Ty sam robisz za dowód.

Oparłam się o drzewo i nagle poczułam, jak bardzo jestem zmęczona. Tym lasem. Tym koszem. Nim. Sobą obok niego.

Wpatrywałam się w Andrzeja, który udawał, że szuka kolejnych grzybów, choć tak naprawdę unikał mojego spojrzenia. Pomyślałam: kiedy to się stało? Kiedy nasze rozmowy zaczęły brzmieć jak protokoły z sali sądowej?

Powiedzieliśmy już wszystko

Usiadłam na zwalonym pniu. Koszyk odstawiłam obok, jakby nagle ciążył mi bardziej niż cała ta wycieczka. Andrzej stał kilka kroków dalej i szturchał kijkiem ziemię, jakby spodziewał się znaleźć tam nie tylko grzyby, ale i jakieś sensowne argumenty.

– Pamiętasz, jak kiedyś… – zaczęłam cicho, sama nie wiedząc, po co. – Jak się zgubiliśmy i siedzieliśmy godzinę pod sosną, śmiejąc się z własnej paniki?

Nie zaczynaj – przerwał ostro, nawet na mnie nie patrząc. – To było dawno.

– Wiem, że dawno – skrzywiłam się. – Ale kiedyś to chociaż próbowałeś mnie wysłuchać.

– Bo kiedyś jeszcze wierzyłem, że to ma sens – rzucił kij w krzaki. – Teraz… teraz to tylko ciągłe pretensje.

Zamilkłam na chwilę. Ale w środku aż kipiało.

– Pretensje? Ty nazywasz tym to, że proszę cię o wsparcie, o rozmowę? To dla ciebie pretensje?

– A co to jest, jak nie pretensje? – odwrócił się w końcu w moją stronę, czerwony na twarzy ze złości. – Zawsze ci mało, zawsze coś nie tak. Może powinnaś znaleźć sobie kogoś, kto będzie lepszy ode mnie. Może wtedy przestaniesz mnie dręczyć.

– Lepszego? – parsknęłam. – A może wystarczyłoby, żebyś był… obecny. Zamiast wiecznie uciekać. Do pracy, do kolegów, nawet do tamtej… – głos mi się załamał, ale już było za późno, słowa padły.

Oczy mu zwęziły się.

– Tamtej? O czym ty znowu mówisz?

Nie udawaj, Andrzej – wbiłam spojrzenie w jego twarz. – Myślisz, że nie wiedziałam? Że nie zauważyłam twoich późnych powrotów, nagłych „służbowych wyjazdów”? Nigdy cię o to nie pytałam, bo… po co? Ale wiesz co? – Głos mi zadrżał, a w oczach poczułam łzy. – To było gorsze niż zdrada. To twoje milczenie. To, że nawet nie miałeś odwagi się przyznać.

Patrzył na mnie długo, ciężko oddychając.

Ty i twoje grzyby – wysyczałam w końcu. – Zawsze zapatrzony w to, co na wierzchu. Nigdy nie widzisz, co naprawdę gnije pod spodem.

Wtedy on wybuchnął.

Nie ma już czego widzieć! – wrzasnął. – Nie rozumiesz? Nie ma!

Zapadła cisza. Ptaki nagle ucichły, jakby sam las wstrzymał oddech. Poczułam, jak łzy spływają mi po policzkach. A Andrzej… zamilkł. Stał i patrzył gdzieś w bok, jakby się bał, że moje łzy przypalą go mocniej niż każde słowo.

To przestało działać

Siedziałam na tym samym pniu, ściskając koszyk jak tarczę, której nikt mi nie wyrwie. Łzy nie chciały przestać lecieć, a w gardle miałam twardą kulę, która dławiła każdy oddech. Andrzej w końcu usiadł kilka kroków dalej. Nie patrzył na mnie, tylko gapił się w ziemię, jakby w poszukiwaniu odpowiedzi, których ja nigdy od niego nie usłyszałam.

– Wiesz co? – powiedziałam cicho. – Może powinniśmy się po prostu rozstać.

Słowa zawisły w powietrzu cięższe niż ołów. Sama nie mogłam uwierzyć, że to powiedziałam. Ale już nie dało się ich cofnąć.

Andrzej nie zareagował od razu. Myślałam, że zaprzeczy, że wybuchnie śmiechem, że zacznie się tłumaczyć, krzyczeć, cokolwiek. Ale on tylko skinął głową.

– Może to byłoby lepsze dla nas obojga – odparł spokojnie. Za spokojnie.

Zamarłam. Zamiast ulgi poczułam, jakbym dostała w twarz. Tak po prostu? Bez walki? Bez jednego słowa sprzeciwu? Jakby czekał tylko, aż ja pierwsza wypowiem wyrok.

– A więc tak łatwo? – zapytałam drżącym głosem. – Osiemnaście lat i ty mówisz to tak, jakbyśmy ustalali listę zakupów?

– A co miałbym powiedzieć? – warknął, ale zaraz opuścił wzrok. – Że mam siłę udawać? Że wierzę, iż coś się zmieni? Przestałem wierzyć dawno temu.

Opuściłam głowę. Poczułam dziwne ukłucie – coś pomiędzy rozpaczą a ulgą. On to powiedział. Na głos. To, co od dawna wisiało między nami. Nagle zrozumiałam, że to cisza mówi więcej niż wszystkie nasze krzyki.

Siedzieliśmy tak obok siebie, milcząc. Las pachniał mokrą ziemią. Kosze pełne grzybów stały przy naszych nogach, groteskowe świadectwo tej wycieczki. A ja wiedziałam już, że to nie grzyby były pretekstem. To była ostatnia próba, by sprawdzić, czy jeszcze cokolwiek zostało.

Została nam tylko cisza

Droga powrotna była jak podróż wstecz przez nasze życie. W aucie panowała cisza cięższa niż poranne mgły unoszące się nad lasem. Andrzej prowadził, jakby w ogóle nie było mnie obok. Patrzyłam przez szybę na mijane pola i czułam, jak coś we mnie się zmienia.

Wspomnienia przychodziły falami. Pierwsze nasze wypady do lasu, kiedy wracaliśmy z koszami pełnymi grzybów i śmiechu. Śniadania na trawie – jajka na twardo, pomidory, herbata z termosu. Byliśmy wtedy biedni, ale mieliśmy wrażenie, że cały świat należy do nas. Pamiętam, jak Andrzej rzucał się w mchy i udawał, że zasnął, a ja szturchałam go stopą, śmiejąc się do łez. Jak dawno temu to było? Czy naprawdę ja też byłam tą dziewczyną, która wierzyła, że wystarczy miłość?

Teraz siedziałam obok mężczyzny, który kiedyś był moim wszystkim, a teraz był obcym. Obcym, z którym łączyły mnie tylko wspólne rachunki, przyzwyczajenia i kilka rodzinnych zdjęć w ramkach.

Do domu wróciliśmy późnym wieczorem. Andrzej nawet nie zapytał, czy mam ochotę na kolację. Bez słowa zabrał koc i położył się na kanapie w salonie. Patrzyłam na jego plecy i wiedziałam, że nie mam już odwagi go dotknąć.

Usiadłam w kuchni. Zapaliłam światło, które oświetliło niedomyte naczynia i stół z okruszkami po śniadaniu. Przez chwilę wpatrywałam się w te drobiazgi, a potem oparłam głowę o ręce. Czułam, jak w środku rozlewa się pustka. Przypominała wielką dziurę, która wciąga wszystko – wspomnienia, nadzieje, resztki miłości.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że to, co się wydarzyło w lesie, nie było kłótnią o grzyby. To był koniec. I żadne wspomnienie nie mogło już tego przykryć.

Trudno było w to uwierzyć

Spotkałam się z Magdą po raz pierwszy od wielu miesięcy. Usiadłyśmy w małej kawiarni, przy oknie wychodzącym na deptak. Pachniało kawą i świeżymi drożdżówkami. Magda, jak zwykle, zasypała mnie pytaniami o dzieci, pracę, codzienność. Odpowiadałam półsłówkami, aż w końcu cisza zawisła nad stolikiem.

– No to mów – zachęciła mnie. – Widzę, że coś ci leży na sercu.

Uśmiechnęłam się gorzko.

Rozwodzimy się – powiedziałam, upijając łyk cappuccino. – Pokłóciliśmy się o grzyby.

Magda parsknęła śmiechem, aż prawie opluła serwetkę.

O grzyby? Ty mnie chyba wkręcasz!

– Chciałabym. – Odstawiłam filiżankę. – Ale to prawda. O większego borowika. A potem… potem wyszło wszystko inne.

Magda przestała się śmiać. Patrzyła na mnie uważnie, jakby próbowała ocenić, czy naprawdę mówię serio.

– Julia, ty zawsze umiałaś mówić o tragediach jak o żartach. Ale to… to brzmi, jakbyś się poddała.

– Może właśnie tak jest – wzruszyłam ramionami. – Może trzeba wiedzieć, kiedy już nie ma sensu walczyć.

Przyjaciółka ścisnęła moją dłoń. Milczała przez dłuższą chwilę, a potem westchnęła.

– Wiesz, myślałam, że wy to małżeństwo nie do ruszenia.

– Ja też tak myślałam. – Spojrzałam w okno, gdzie mijały nas roześmiane pary. – Ale może już dawno coś w nas obumarło, tylko my nie mieliśmy odwagi tego nazwać.

W drodze powrotnej szłam pieszo, choć mogłam wsiąść w tramwaj. Mijałam park, z którego pachniało jesienią. Gdzieś w oddali widać było linię drzew – jakby ten sam las śmiał się ze mnie z daleka. Poczułam, że coś się skończyło. Ale równie mocno czułam, że coś innego się dopiero zaczyna. Choć jeszcze nie wiedziałam co.

Las nas zmienił

Walizka nie była duża, ale pakowałam ją długo. Składałam rzeczy powoli, starannie, jakby w równych fałdach mogła zmieścić się jakaś resztka naszego dawnego życia. Andrzej stał w przedpokoju. Pomagał mi wynosić torbę do auta, nie pytając, dokąd jadę ani na jak długo.

Nasze ruchy były mechaniczne, jakbyśmy ćwiczyli tę scenę wcześniej. Bez kłótni, bez łez, bez wyrzutów. Po prostu dwójka ludzi, którzy się zmęczyli.

Na odchodne Andrzej wreszcie się odezwał.

– Nie wiem, kto znalazł większego grzyba – powiedział, patrząc w bok – ale chyba oboje straciliśmy coś większego.

Chciałam odpowiedzieć, ale słowa nie przyszły. Może lepiej, że nie przyszły. Skinęłam tylko głową, odwróciłam się i wyszłam.

Wsiadłam do auta. Silnik zaryczał, ale nie od razu ruszyłam. Patrzyłam przez przednią szybę na znajome podwórko, na drzewa rosnące przed blokiem. Myślałam o tym lesie, w którym kilka dni temu kłóciliśmy się o borowika. Już zawsze będzie dla mnie czymś więcej – nie miejscem spacerów, ale granicą, za którą zostawiłam stare życie.

Nie czułam triumfu. Nie czułam nawet ulgi. Raczej dziwne, spokojne drżenie – jakby świat nagle stanął w miejscu, a ja pierwszy raz od lat usłyszałam własny oddech.

W końcu wrzuciłam bieg. Nie odwróciłam się, gdy ruszałam. Nie chciałam. Przede mną był tylko las, symbol końca. I odwagi.

Julia, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama