„Romantyczny wieczór z mężem skończył się rozwodem. Gwoździem do trumny naszego związku okazał się kotlet niezgody”
„Przez sekundę zastanowiłam się, czy gdyby ktoś z zewnątrz spojrzał na nas teraz – czy pomyślałby, że to romantyczna kolacja? Czy raczej ostatnia wieczerza dwojga ludzi, którzy nie mają już sobie nic do powiedzenia?”.

- Redakcja
To miał być nasz wieczór. Taki jak dawniej, zanim wszystko zaczęło się psuć – bez telefonów, dzieci i pretensji. Ugotowałam jego ulubione danie, ubrałam się w sukienkę, która zawsze mu się podobała, a stół nakryłam jak na święta. Marzyłam, że ten wieczór przypomni nam, po co się kiedyś pokochaliśmy. Ale życie nie pisze scenariuszy pod nasze nadzieje. Wystarczył jeden komentarz, jedno spojrzenie i jedno słowo za dużo, by wszystko runęło. Nie przypuszczałam, że najbardziej zapamiętanym smakiem tego dnia nie będzie smak kolacji, ale smak końca.
Kolacja miała wszystko zmienić
– Jesteś pewna, że nie zamówiłaś tego z knajpy? – zapytał z uśmiechem, ale już wtedy coś w jego tonie zabrzmiało nie tak. Coś między kpiną a pobłażaniem.
– Sama robiłam – odpowiedziałam, poprawiając serwetkę na jego talerzu. – Specjalnie na dzisiaj.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Z kuchni dobiegał cichy dźwięk zmywarki, a z głośników sączył się jazz. Lubił jazz. Zawsze mówił, że go uspokaja. Ja tego wieczoru nie potrzebowałam spokoju – potrzebowałam jego uwagi. Jego obecności. Tego, żeby spojrzał na mnie jak kiedyś.
– Pamiętasz, jak pierwszy raz gotowałam ci kotlety? – zapytałam, próbując nawiązać do wspomnień. – Wyszły twarde jak podeszwy.
– Aha… – mruknął, patrząc gdzieś obok, nie na mnie.
To „aha” było jak zimny prysznic. Zaczęłam żuć kęs mięsa, choć miałam nagle ściśnięty żołądek. On zajął się telefonem. Klik. Klik. Klik. Jakby ta kolacja była tylko tłem do jego ważniejszych spraw.
– Mógłbyś go chociaż na chwilę odłożyć? – powiedziałam ciszej, niż planowałam.
Podniósł głowę, westchnął, jakby go to wszystko przerastało. Odłożył telefon. Ale nie spojrzał mi w oczy. A przecież to miała być nasza noc. Mieliśmy się śmiać, wspominać, może nawet tańczyć w kuchni, jak wtedy, po ślubie. Chciałam, żeby chociaż na chwilę było znowu dobrze. Chciałam przypomnieć sobie, dlaczego jeszcze w tym trwam.
Milczenie przy stole
– Dobre? – zapytałam po chwili, bo przecież musiał coś powiedzieć. Chociaż jedno słowo.
– Trochę... suche – odparł, sięgając po kieliszek wina. – Ale wiesz, że ja wolę, jak kotlety są cieńsze.
Pokiwałam głową. Wiem. Oczywiście, że wiem. Tyle że dzisiaj naprawdę się starałam. Rozbijałam to mięso pół godziny, panierowałam dokładnie, smażyłam na smalcu, jak lubi. Nie wyszło. Albo... jemu po prostu już nie smakuję. Ani ja, ani to, co robię.
– A surówka? – podjęłam próbę ratunku. – Wzięłam jabłka z targu, te od naszej pani Zosi, z ogrodu.
– Za kwaśna.
– Może cytryny za dużo…
– Może – odburknął i zajął się krojeniem.
Jedliśmy w ciszy. On żuł kotleta z wyrazem męczennika na twarzy, ja próbowałam wmusić w siebie ziemniaki. Wino straciło smak. Jazz mnie irytował. Serwetki wydawały się przesadzone, a świeczki groteskowe. Przez sekundę zastanowiłam się, czy gdyby ktoś z zewnątrz spojrzał na nas teraz – czy pomyślałby, że to romantyczna kolacja? Czy raczej ostatnia wieczerza dwojga ludzi, którzy nie mają już sobie nic do powiedzenia?
– Dlaczego nic nie mówisz? – wyrwało mi się.
Wzruszył ramionami. Nic. Nawet spojrzenia. Nawet cienia uśmiechu.
– Bo nie wiem, co powiedzieć – odpowiedział w końcu. – Ty próbujesz tu coś naprawiać kotletem.
Zatkało mnie. Znowu. Bo to było nie tylko okrutne, ale i niesprawiedliwe.
Kotlet, który wywołał burzę
– Próbuję coś naprawiać? – powtórzyłam po nim jak echo, odstawiając widelec. – A ty co robisz? Siedzisz, krytykujesz i wzdychasz jak męczennik.
– Nie udawaj, że chodzi o kolację – odpowiedział, a jego ton stał się zimny jak nóż. – Nie chodzi o kotleta. Nie chodzi o surówkę. Chodzi o to, że od miesięcy gramy w tę samą grę: ty się starasz, ja udaję, że to doceniam.
Zrobiło mi się niedobrze. Oparłam się o oparcie krzesła, próbując utrzymać głowę w pionie. Wszystko we mnie krzyczało: „Nie teraz. Nie przy kolacji. Nie dziś”.
– Czyli to wszystko to było na pokaz? – zapytałam. – Kwiaty na urodziny, prezenty pod choinkę, nasze rozmowy przy kawie? Wszystko na niby?
– Nie wiem, chyba tak trzeba było – wzruszył ramionami. – Żeby nie było, że się nie staram. Że cię całkiem zostawiłem.
Zabolało. Wstałam od stołu, nie patrząc na niego. Przeszłam do kuchni, udając, że szukam czegoś w szufladzie. W rzeczywistości próbowałam nie rozpłakać się na jego oczach.
– A może ty mnie już po prostu nie kochasz? – zapytałam cicho.
Cisza, która zapadła, była odpowiedzią. Wróciłam do salonu i spojrzałam na stół. Kotlet, którego nie dokończył. Kieliszek z resztką wina. Moje serwetki, które wyśmiał. I on – obcy człowiek, siedzący na miejscu mojego męża.
– To chyba koniec – powiedziałam, choć wcale tego nie planowałam.
– Chyba tak – przytaknął.
Tego nie da się cofnąć
Zostawił talerz na stole. Wstał, odsunął krzesło i poszedł do sypialni. Po drodze zdjął marynarkę, rzucił ją na oparcie fotela, jakby nic się nie wydarzyło. Stałam jak wryta. Miałam ochotę rzucić czymś w ścianę. Albo za nim. Ale tylko zebrałam talerze.
Zmywarka nadal pracowała. Przez ten cichy szum coś się we mnie łamało. Nie kotlet był problemem. Nie kolacja. Tylko to, że zostałam ze wszystkim sama. Ze związekiem, który wymagał naprawy. Z uczuciami, które kiedyś były wspólne. Z domem, w którym tylko ja sprzątałam, gotowałam, organizowałam, próbowałam. A on?
– Przynajmniej mogłeś powiedzieć, że nie chcesz już tego wszystkiego – zawołałam w jego stronę.
Z sypialni cisza. Potem skrzypnięcie łóżka.
– A co by to zmieniło? – odpowiedział w końcu. – I tak by bolało.
– Ale byłabym przygotowana! – niemal krzyknęłam. – A nie planowała romantyczną kolację, jak idiotka!
Wyszłam na balkon, bo nie chciałam, żeby słyszał, jak płaczę. Albo raczej – żeby usłyszał, i nic z tym nie zrobił. Bo to bolało jeszcze bardziej. Nie jego słowa, nie jego chłód. Tylko ta bezwzględna obojętność. Jakby naprawdę nie było już niczego do uratowania. Zimno szczypało w dłonie. Wróciłam do salonu i spojrzałam na stół. Na jego pusty talerz. I pomyślałam: to był ostatni raz, kiedy dla niego coś ugotowałam.
Słowa nas rozdzieliły
Następnego dnia nie rozmawialiśmy wcale. Minęliśmy się w łazience. On z kubkiem kawy, ja z ręcznikiem w dłoni. Spojrzał na mnie przelotnie, jakby był gościem w hotelu, a nie mężem od prawie dziesięciu lat. Potem wyszedł. Bez pożegnania. Nie zostawił nawet kartki.
Usiadłam na kanapie z jego kubkiem. Nadal pachniał jego ulubioną kawą z mlekiem i miodem. Zawsze mówił, że lubi ją tylko wtedy, gdy ja mu ją robię. Teraz zrobił sobie sam. I wyszedł. I chyba właśnie to było symbolem końca – nie jego słowa, nie nasza kłótnia. Tylko ten kubek. Samotny, ciepły i pusty.
Wieczorem wrócił z torbą. Nie rozmawialiśmy. Wszedł do sypialni, zaczął pakować. Spokojnie, bez emocji, jakby zbierał się na delegację, a nie do innego życia. Z każdym jego ruchem, z każdym złożonym T-shirtem, z każdą parą skarpetek, którą układał w walizce – robiło się ciszej. Głośniej dudniło tylko moje serce.
– Nie zatrzymasz mnie? – zapytał, kiedy stanął w drzwiach.
– A ty mnie kiedyś zapytałeś, czy jeszcze chcę, żebyś został?
Nie odpowiedział. Nie musiał. Zamknął za sobą drzwi. Z kotletów została mi tylko zmywarka do opróżnienia i olej do wylania. Ze związku – obrączka, którą tego samego wieczoru zdjęłam z palca i wrzuciłam do szuflady. Mój romantyczny wieczór skończył się milczeniem. I rozwodem. A wszystko zaczęło się od jednego, pieprzonego kotleta.
Tak skończyła się nasza historia
Nie chodziło o kotleta. Oczywiście, że nie. Chociaż przez chwilę naprawdę w to wierzyłam – że to kwestia smaku, przypraw, złego momentu. Ale dziś wiem, że ten obiad tylko odsłonił prawdę, którą już dawno oboje znaliśmy, ale baliśmy się wypowiedzieć na głos. Nic nas nie trzymało. Nawet wspomnienia nie były już wspólne. Tylko ja je pielęgnowałam, tylko ja próbowałam coś wskrzesić. On – odszedł, zanim jeszcze odszedł naprawdę.
Rozwód przebiegł szybko. Bez walki, bez żalu – przynajmniej z jego strony. Ja potrzebowałam więcej czasu, by wyczyścić z pamięci te wszystkie małe gesty, które kiedyś wydawały mi się dowodem miłości. Wspólne gotowanie, śmiech przy śniadaniu, jego ręka na mojej nodze, kiedy zasypialiśmy.
Nie płaczę już. I nie robię kotletów. Przynajmniej nie tych w panierce, nie tych z jego ulubionej karkówki. Nauczyłam się gotować dla siebie – lekko, bez wysiłku, bez łez. Czasem zapraszam znajomych. Czasem jem sama, przy winie, przy muzyce. Ale to już nie jest jazz. Teraz wolę ciszę. Nie wiem, co u niego. Nie sprawdzam. Pewnie jest w nowym związku. Może tamte kotlety są cieńsze. Może nie musi udawać. Może już nie wzdycha przy stole.
A ja? Ja żyję. I choć to dziwne – jestem wdzięczna tamtemu wieczorowi. Bo lepiej wiedzieć, że coś się skończyło, niż dalej żyć w udawaniu.
Izabela, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Synowa to dama od 7 boleści. Rzęsy, manicure i szafa pełna kosmetyków, ale dzieckiem się zająć to już problem”
- „Teściowa mąci w naszej rodzinie i tylko szuka dramatu. Ale prawdziwy show zrobiła po śmierci ciotki Haliny”
- „Grzyby z mascarpone to miała być potwarz dla teściowej. Mam dość jej skostniałych zasad i wiecznej pogardy”

