Reklama

Przez większą część mojego życia byłam przekonana, że nigdy nie wyjdę za mąż. Po prostu małżeństwo i rodzina nie były dla mnie. Ja chciałam robić karierę i zwiedzać świat. Do czasu. Pewnego dnia na mojej drodze stanął uśmiechnięty brunet, a ja poczułam, że moje serce mięknie. I kiedy już myślałam, że czeka mnie szczęśliwe życie u boku Krzyśka, wtedy mój świat rozpadł się na tysiąc kawałków.

Nigdy nie ciągnęło mnie do zakładania rodziny. Już na studiach miałam ściśle określony plan na życie, w którym nie było miejsca na męża, dzieci i wspólny kredyt na trzydzieści lat.

Gdybym jeszcze doczekała się wnuków – wzdychała moja mama za każdym razem, gdy tylko ją odwiedzałam. Ona nie dopuszczała do siebie myśli, że jej jedyne dziecko ma nieco inne priorytety, niż biegające wokół berbecie.

– Oj, mamo – irytowałam się. Już miałam dosyć tłumaczenia jej, dlaczego podjęłam taką, a nie inną decyzję. Ona i tak nie chciała tego zrozumieć. – Ja mam inne plany – mówiłam. Mimo wszystko nie chciałam jej oszukiwać i obiecywać czegoś, czego i tak nie zamierzałam spełnić.

Znajomi też dziwili się, dlaczego nie szukam męża.

We dwoje zawsze raźniej – tłumaczyła mi koleżanka z pracy, która kilka tygodni wcześniej wyszła za mąż i właśnie dowiedziała się, że jest w ciąży. – Ja nie wyobrażam sobie życia w pojedynkę – dodała i pogłaskała się po brzuchu.

Ja szczerze pogratulowałam jej szczęścia, ale swojego zdania nie zmieniłam. W tamtym momencie nic i nikt nie było w stanie mnie przekonać do zmiany decyzji. Dobrze mi było samej ze sobą i nic nie wskazywało na to, żeby w najbliższej przyszłości miało się to zmienić. A jednak. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że niedługo wszystko się zmieni, a ja spotkam człowieka, który odmieni moje myślenie o sto osiemdziesiąt stopni.

Zrozumiałam, co jest najważniejsze

Już kilka miesięcy po skończeniu studiów znalazłam rozwojową i dobrze płatną pracę. Znałam się na niej jak mało kto, więc szybko awansowałam i zaczęłam zarabiać naprawdę przyzwoite pieniądze.

– Jesteśmy z pani bardzo zadowoleni – powtarzał mi szef za każdym razem, gdy spotykaliśmy się na służbowych zebraniach. A ja starałam się jeszcze bardziej.

Być może dalej żyłabym jedynie pracą, gdyby nie pewna konferencja, na którą zostałam oddelegowana przez swoich szefów. To właśnie na niej poznałam Krzyśka, który bardzo szybko udowodnił mi, że nie samą pracą człowiek żyje.

Da się pani zaprosić na kawę? – zapytał mnie jeszcze tego samego dnia. Kilkanaście minut wcześniej skończyliśmy bardzo ciekawy panel dyskusyjny, podczas którego nie zgadzaliśmy się w bardzo wielu kwestiach.

– Jest pan pewien? – zapytałam z przekąsem. A jednocześnie szeroko się do niego uśmiechnęłam, bo nie chciałam, żeby mnie źle zrozumiał. Pomimo różnic, bardzo miło nam się rozmawiało i miałam wielką ochotę kontynuować to na neutralnym gruncie.

To był przemiłe popołudnie. Krzysiek okazał się bardzo zabawnym, inteligentnym i elokwentnym rozmówcą, z którym czas leciał niezwykle szybko. Ani się obróciłam, a za oknami kawiarni zrobiło się ciemno.

Powtórzymy to? – usłyszałam głos Krzyśka. A kiedy spojrzałam na niego, to na jego twarzy zobaczyłam uśmiech podszyty niepewnością.

– Oczywiście, że tak – odpowiedziałam szybko. A potem podyktowałam mu swój numer telefonu i powiedziałam, żeby się do mnie odezwał.

Zmieniłam swoje nastawienie

Odezwał się następnego dnia. Od tego momentu wszystko potoczyło się już szybko. Najpierw spotykaliśmy się na niewinnej kawie, potem zaczęliśmy chodzić na randki, aż w końcu razem zamieszkaliśmy. Kiedy Krzysiek pewnego wieczoru poprosił mnie o rękę, bez wahania się zgodziłam.

– Czyli jednak zmieniłaś zdanie na temat małżeństwa? – ironizowała koleżanka z pracy, która właśnie przygotowywała się do porodu. Wtórowała jej moja mama, która dodatkowo nie mogła powstrzymać radości z tego, że jej niepokorna córka w końcu wróciła na właściwą ścieżkę.

Zmieniłam – odpowiedziałam. Z dumą wyciągnęłam w jej kierunku dłoń, aby mogła podziwiać mój pierścionek zaręczynowy.

Nie mogłam doczekać się naszego ślubu. Nawet w najgorszych snach nie przypuszczałam, że niedługo po moim najszczęśliwszym dniu spotka mnie największa tragedia mojego życia.

Przez kolejne miesiące z najdrobniejszymi szczegółami planowaliśmy najważniejszy dzień w naszym życiu. Wszystko robiliśmy razem. Było wspaniale.

– Wszystko musi być idealne. Moja jedyna córka wychodzi za mąż – ekscytowała się mama i z coraz większym zapałem odhaczała kolejne punkty na liście. Ja wolałabym dużo skromniejszy ślub, ale nie chciałam pozbawiać jej tej radości. A ona cieszyła się jak dziecko i bardzo angażowała się we wszystkie przygotowania.

W końcu nadszedł ten dzień. Ubrana w białą suknię stanęłam przed Krzyśkiem i obiecałam, że będę go kochać i że go nie opuszczę aż do śmierci. Jednak nawet w najgorszych snach nie przewidziałam, że ta śmierć nadejdzie szybciej, niż mogłam kiedykolwiek przewidzieć.

Mogłam słuchać intuicji

Na podróż poślubną wybraliśmy Chorwację. Oboje tęskniliśmy za ciepłem i słońcem, a polskie lato tego roku nas nie rozpieszczało. Niemal od razu pobiegliśmy na plażę.

Jak tu pięknie – zachwycałam się niemal codziennie. Krzysiek zadbał o to, abyśmy każdego dnia widzieli i zwiedzali coś innego. A ja zamierzałam jak najwięcej wspomnień zabrać ze sobą do Polski.

Tego feralnego dnia mieliśmy zaplanowaną podróż łódką.

Nie wiem, czy to jest dobry pomysł – powiedziałam z niepokojem w głosie. Od kilku godzin wiał silny wiatr, a widoczne z okien hotelu morze było dosyć wzburzone.

– Nic się nie martw – uspokajał mnie mój mąż. – To są zawodowcy i pewnie pływali nawet przy gorszej pogodzie – powiedział.

Gdy dalej nie mogłam się pozbyć niepokoju, obiecał, że ostateczną decyzję o wycieczce lub jej przełożeniu podejmiemy na nabrzeżu.

Kiedy dotarliśmy do portu, pogoda nagle się uspokoiła.

– I jaka decyzja? – zapytał Krzysiek, a w jego głosie pojawiły się nuty ekscytacji.

Tak szczerze powiedziawszy, to wciąż nie byłam przekonana. Najzwyczajniej w świecie się bałam. A mimo to nie mogłam odmówić. Nie chciałam, aby przez mój wyimaginowany strach Krzyśka ominęła taka frajda.

Potem nie mogłam sobie wybaczyć, że jednak nie postawiłam na swoim. Już kilkanaście kilometrów od brzegu pogoda znowu się zmieniła.

Zaczyna mocno wiać – powiedział zaniepokojony kapitan. I faktycznie, porywy wiatru były coraz silniejsze, a fale coraz częściej zaczynały sięgać pokładu.

Potem rozpętało się piekło. Nasz niewielki statek został zaatakowany przez taką nawałnicę, której on nie mógł się przeciwstawić. Kapitan robił, co mógł, ale na niewiele to się zdało. Po kolejnym uderzeniu fali łódka nie wytrzymała i przewróciła się do góry dnem.

Z wakacji wracałam z trumną

Ocknęłam się dopiero w szpitalu. Z opowieści lekarza dowiedziałam się, że ratownicy wyciągnęli z wody kilkanaście osób.

A gdzie mój mąż? – zapytałam cicho. Miałam złe przeczucia.

– Przykro mi – powiedział lekarz, potwierdzając to, czego się bałam. Okazało się, że Krzyśka i kilku innych osób nie udało się uratować. Jego ciało wyłowiono dwa dni później.

Niewiele pamiętam z kolejnych dni. Do Chorwacji przyjechała moja mama, aby pomóc mi w załatwianiu formalności. A ja funkcjonowałam jedynie na silnych lekach uspokajających.

Załamałam się kompletnie, gdy zobaczyłam trumnę. Nie pozwolono mi zobaczyć Krzyśka i się z nim pożegnać. Nie pozwolono mi też wracać tym samym samolotem, którym do kraju wracało jego ciało.

Pogrzeb pamiętam jak przez mgłę. Potem na kilka miesięcy zamknęłam się w domu. Po prostu nie wyobrażałam sobie życia bez Krzyśka. A mimo to wiem, że w końcu będę musiała się podnieść. Mój ukochany mąż na pewno chciałby, abym wróciła do żywych. Wiem, że będzie to trudne, ale postaram się zrobić to dla niego.

Anna, 29 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama