„Romans z trenerem był moją słodką tajemnicą. Aż wścibska sąsiadka zaczęła robić zdjęcia przez balkon”
„Potem widywaliśmy się częściej. Zawsze, kiedy mąż wyjeżdżał. Czasem w jego mieszkaniu, czasem w moim, późnym popołudniem, kiedy dzieci były na zajęciach. Nikt nie wiedział”.

- Redakcja
Zaczęło się niewinnie – ot, potrzeba poprawy kondycji i chwila słabości wobec uśmiechu trenera, który jako jedyny zauważył, że istnieję. Po latach spędzonych w cieniu domowych obowiązków i zgaszonych marzeniach, jego spojrzenie ożywiło we mnie coś, co myślałam, że dawno umarło. To nie miało być nic poważnego, tylko kilka spojrzeń, może uśmiechów, sekretnych wiadomości… Aż w końcu przestałam się opierać. Nikt nie wiedział, a przynajmniej tak mi się wydawało. Do czasu, aż sąsiadka zaczęła robić zdjęcia zza swojego balkonu.
Pierwszy krok na siłowni
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – zapytał z uśmiechem, kiedy pierwszy raz przekroczyłam próg siłowni. Był wysoki, opalony, z ciemnymi oczami, które wydawały się przenikać na wylot. Miał na imię Igor. Uścisk jego dłoni był pewny, silny. Poczułam się przy nim… zauważona.
Miałam wtedy czterdzieści trzy lata, dwójkę dzieci, męża, który od dawna traktował mnie jak powietrze, i twarz, którą rano omijałam spojrzeniem w lustrze. Zdecydowałam się na karnet, bo czułam, że moje ciało zaczyna przegrywać z grawitacją. Nie sądziłam jednak, że coś się we mnie jeszcze budzi.
– Jesteś spięta, ale masz dobrą postawę – mówił, gdy poprawiał moje plecy przy ćwiczeniach. – Dobrze ci pójdzie.
Po tygodniu znałam jego grafik na pamięć. Zaczęłam przychodzić tylko na jego dyżury, układać treningi pod niego, zakładać nowe legginsy, malować rzęsy. Zauważył. Uśmiechał się szerzej. Czasem dotykał dłonią mojego ramienia nieco za długo. Serce waliło mi wtedy jak szalone.
– Pracujesz nad sobą? Dla siebie czy dla kogoś? – rzucił kiedyś półżartem, ale nie odpowiedziałam.
Nie wiedziałam jeszcze wtedy, czy bardziej mnie pociąga on, czy samo poczucie, że znowu mogę być chciana. Że mimo lat, zmarszczek i obiadów gotowanych w pośpiechu – wciąż jestem kobietą. I ktoś mnie widzi.
Jego dotyk, mój sekret
Zaczęło się banalnie. Wiadomość na Instagramie z pytaniem, jak się czuję po treningu. Potem kilka żartów, emotki. Kiedy napisał „fajnie byłoby pogadać bez całej tej siłowni dookoła”, serce mi zamarło. A potem odpisałam: „Może kawa?”. Odpowiedział: „Wolę herbatę. U ciebie czy u mnie?”.
Pomyślałam, że nikt się nie dowie. Zamknęłam drzwi na klucz, zapaliłam świeczkę. Igor pachniał świeżością, miał na sobie prostą, granatową koszulkę i ciemne dżinsy. Usiadł blisko. Niby tylko rozmawialiśmy, ale napięcie było niemal namacalne.
– Nie boisz się? – zapytał, dotykając mojego policzka.
– Czego? – zapytałam, choć znałam odpowiedź.
– Tego, że cię pokocham.
Zaśmiałam się, chociaż to nie było śmieszne. Pokochanie? Nie, to nie miało być nic wielkiego. Chciałam tylko poczuć ciepło, którego nie dostawałam w domu. To było wszystko. A jednak, kiedy mnie pocałował, zadrżałam. Jakby ktoś na nowo włączył mnie do życia.
Potem widywaliśmy się częściej. Zawsze, kiedy mąż wyjeżdżał. Czasem w jego mieszkaniu, czasem w moim, późnym popołudniem, kiedy dzieci były na zajęciach. Nikt nie wiedział. Chowałam bieliznę głęboko w szafce, prasowałam bluzki, jakbym szła na zebranie klasowe. A Igor… On był moją ucieczką. Od męża, od monotonii, od siebie sprzed lat. Tylko że tajemnice mają to do siebie, że długo nie śpią spokojnie.
Coraz mniej granic
Z czasem zaczęliśmy się mniej pilnować. Przestaliśmy umawiać się tylko wtedy, gdy mąż wyjeżdżał. Zdarzało się, że Igor przychodził na chwilę, kiedy dzieci były w szkole, a ja mówiłam, że idę po zakupy. Znikałam na godzinę i wracałam z bułkami, jakby nic się nie wydarzyło.
– Chyba wariuję – powiedziałam kiedyś, poprawiając włosy przed lustrem.
– Wreszcie jesteś sobą – odpowiedział, całując mnie w kark.
I może właśnie to było najbardziej uzależniające. Nie seks, nie adrenalina – ale to, jak on na mnie patrzył. Jakby mnie znał, choć znał przecież tylko tę część mnie, którą sama mu pokazywałam. Kobietę pewną siebie, odważną, trochę zmysłową. Nie wiedział, że zaraz po jego wyjściu siadałam na łóżku z kubkiem herbaty i czułam się jak oszustka.
Zaczęłam zaniedbywać dom. Kolacje były byle jakie, pranie leżało nierozwieszone, a ja wymyślałam kolejne preteksty, by tylko wyrwać się z domu. Mąż pytał:
– Wszystko w porządku?
– Jasne – odpowiadałam z uśmiechem. – Potrzebuję po prostu trochę przestrzeni.
Nigdy nie pytał dalej. A może się domyślał? Nie wiem. Czasem patrzył na mnie długo, jakby chciał coś powiedzieć, ale milczał. I ja też milczałam. Grałam swoją rolę żony, matki, sąsiadki. Tylko że życie, którego nikt nie ma prawa oglądać, prędzej czy później przecieka przez szwy codzienności. I zaczyna śmierdzieć, jak ukrywana prawda.
Wścibskie spojrzenia zza firanki
Najpierw myślałam, że to przypadek. Sąsiadka z naprzeciwka – ta z wiecznie zwiniętym w wałki kokiem i kotem na parapecie – zbyt często wyglądała przez okno. Wpatrywała się w nasze podwórko jakby to była scena opery. Z początku się uśmiechała, nawet machała, ale potem coś się zmieniło. Zaczęła mnie mierzyć wzrokiem. Długo. I bez uśmiechu.
Któregoś popołudnia Igor przyszedł wcześniej. Mąż miał być w delegacji, dzieci wracały dopiero o siedemnastej. Było ciepło, więc nie zamknęłam zasłon. Igor siedział na sofie w samej koszulce, rozciągnięty, jakby to był jego dom. Wzięłam kubki z herbatą, a on wtedy… objął mnie od tyłu. Przytulił. Po prostu. Odwróciłam się instynktownie w stronę okna. Firanka w mieszkaniu sąsiadki właśnie się poruszyła.
– Zamknijmy żaluzje – powiedziałam nerwowo.
– Przesadzasz – roześmiał się Igor. – Nikt nas nie obserwuje.
Ale coś mnie już ścisnęło w żołądku.
Kilka dni później listonosz wręczył mi kopertę bez nadawcy. W środku były zdjęcia. Niskiej jakości, ale wystarczająco wyraźne. Ja. Igor. Balkon. Przytuleni. W kuchni. On w drzwiach. Ja w bieliźnie. Usiadłam na łóżku. Dłonie mi drżały. Zdjęcia zrobiono z dużej odległości – obiektyw przez okno, może telefon, może aparat z zoomem. Nie było podpisu, tylko jedno słowo: „Wiem”. I wtedy zrozumiałam, że nie jesteśmy już tylko moją tajemnicą. Jesteśmy czymś, co widzą inni.
Prawda na ekranie
Tego samego dnia, wieczorem, mąż pokazał mi coś na swoim telefonie. Usiadł na kanapie, twarz miał bladszą niż zwykle, a w oczach – coś między gniewem a rozczarowaniem.
– To przyszło do mnie – powiedział krótko, podając mi ekran.
To było jedno z tych samych zdjęć, które dostałam rano. Igor, w mojej kuchni. A ja, z twarzą pełną uśmiechu, z dłonią na jego karku. Przez chwilę miałam wrażenie, że oglądam kogoś innego. Kogoś, kim nigdy nie planowałam się stać.
– Chcesz coś powiedzieć? – zapytał.
Zamilkłam. Co miałam powiedzieć? Że to się samo wydarzyło? Że poczułam się znów żywa? Że jego nieobecność i chłód od miesięcy zamieniały mnie w cień? Tylko że przecież ja też nie mówiłam. Nie krzyczałam, nie błagałam. Po prostu uciekłam w coś łatwego.
– Ile to trwa? – zapytał znów. Głos miał spokojny, za spokojny.
– Kilka miesięcy – wyszeptałam.
Skinął głową, wstał i wyszedł z pokoju, nie mówiąc nic więcej. Tylko drzwi trzasnęły za nim z taką siłą, że aż zadrżała szyba. Igor zadzwonił wieczorem. Nie odebrałam. Potem napisał: „Wszystko się posypało?”. Spojrzałam na wiadomość długo. A potem ją skasowałam.
Sąsiadka nie udawała już obojętnej. Rzucała mi spojrzenia pełne satysfakcji. Ale ja już nie czułam wstydu. Czułam tylko, że zniknęło coś, co i tak powoli umierało – cisza, którą traktowałam jak ochronę. I nagle już nie było nic.
Koniec słodkiej tajemnicy
Kiedy zamknęłam drzwi za Igorem ostatni raz, nie płakałam. Nie było krzyków, dramatycznych pożegnań ani wyznań. Tylko krótkie „musimy przestać” i jego ciche „wiem”. Zniknął tak, jak się pojawił – nagle i bez ostrzeżenia. A ja zostałam z bałaganem, który sama zrobiłam.
Mąż przez kilka dni milczał. Spał na kanapie, a potem zaproponował, że wyjedzie do swojej matki „na jakiś czas”. Nie protestowałam. Dzieci czuły, że coś się zmieniło, ale nie zadawały pytań. Starsza córka tylko spojrzała na mnie wieczorem i zapytała:
– Mamo, jesteś smutna?
Skinęłam głową. Nie potrafiłam już udawać. Kiedy zostałam sama, przeszłam się pod balkon sąsiadki. Patrzyła na mnie z góry, z filiżanką w dłoni. Pomyślałam, że gdyby mogła, zrobiłaby z mojego życia serial. „Kobieta z naprzeciwka”, odcinek pierwszy: zdrada.
– Podobało ci się? – powiedziałam półgłosem do powietrza. – Mam nadzieję, że byłaś zachwycona.
Nie odpowiedziała. Nie musiała. Wiedziałam, że wygrała swoją małą wojnę o moralność. Nie wiem, co będzie dalej. Może się rozwiedziemy, może nie. Może mąż mi wybaczy, może nie. Ale jedno wiem na pewno – słodka tajemnica, która miała być oddechem od codzienności, zamieniła się w truciznę. I nie jestem już tą samą kobietą, którą byłam, kiedy pierwszy raz przekroczyłam próg siłowni.
Natalia, 43 lata
Czytaj także:
- „Codziennie odwiedzał mnie listonosz, ale wcale nie przynosił mi paczek. Te niewinne igraszki miały tragiczny koniec”
- „Sąsiad rozlał cuchnący nawóz dzień przed weselem mojej córki. Zazdrośnik miał powód, żeby zniszczyć uroczystość”
- „Randka z internetu okazała się porażką roku. Dzięki niej poznałam jednak kogoś, kto zupełnie odmienił moje życie”

