Reklama

Odkładaliśmy ten urlop przez dwa lata – zawsze coś stawało na przeszkodzie. Tym razem powiedzieliśmy sobie: „albo teraz, albo nigdy”. Miał być relaks, piękne widoki, wspólne chwile, które zapamiętamy na całe życie. Marzyłam o śniadaniach na tarasie, wieczornych spacerach nad morzem, dzieciach z uśmiechami do uszu. Spakowaliśmy walizki, zatankowaliśmy auto i ruszyliśmy w drogę pełni entuzjazmu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten wyjazd będzie najcięższą próbą naszej rodzinnej wytrzymałości. I że tęsknić będę… za poniedziałkiem w pracy.

Plan doskonały

– No to mamy to! – powiedziałam, zatrzaskując ostatnią walizkę i patrząc z dumą na męża, który właśnie znosił foteliki do samochodu.

Miałam wszystko zaplanowane. Trasa z przystankami, noclegi po drodze, lista rzeczy do zabrania rozpisana w Excelu. Dzieci miały mieć tablety z bajkami, audiobooki, przekąski w oddzielnych pudełkach i kolorowanki z ulubionymi bohaterami. My – kawę na drogę i playlistę „rodzinny road trip” z piosenkami, które miały nas łączyć, a nie dzielić.

– Słuchaj, ja naprawdę czuję, że to będzie super! – rzuciłam, wsiadając do auta. – Dzieciaki zobaczą morze, ja odpocznę od garów, a ty... No, ty może w końcu się wyśpisz.

Mąż się uśmiechnął z lekkim niedowierzaniem, ale też – jakby pierwszy raz od tygodni – bez cienia irytacji. Z tyłu dzieci już zaczynały się kłócić, kto będzie siedział za kierowcą, ale uznałam to za drobny zgrzyt. Przecież każda rodzina ma swoje „małe spięcia”. Najważniejsze, że ruszamy.

– Mamo, a jak długo będziemy jechać?

– Około trzynastu godzin, kochanie. Ale będziemy robić przystanki, będzie fajnie!

Nie było. Już po pierwszej godzinie korek na autostradzie, siku co pół godziny, a potem dramatyczna awantura o gumę do żucia, która skończyła się płaczem i wyrzuceniem wszystkich słodyczy przez okno. Ale wtedy jeszcze trzymałam fason.

Auto, dzieci i przystanek grozy

Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej gdzieś za Wiedniem. Dzieci miały czerwone policzki, potargane włosy i nerwy napięte jak struny. My zresztą też. W aucie panował taki poziom hałasu, że nawet system multimedialny przestał reagować – jakby i on miał dość.

– Dobra, wszyscy wysiadamy. Pięć minut świeżego powietrza! – zarządziłam, czując, że jeśli zaraz nie ucieknę na chwilę od tego jazgotu, to eksploduję.

– Mamo, ale ja nie chcę wychodzić! – wrzasnęła młodsza, trzymając się kurczowo fotelika.

– A ja chcę hot doga! – dodał starszy, biegnąc już w stronę sklepu.

Mąż podszedł do mnie z miną człowieka, który właśnie wybudził się z narkozy.

Czy my na pewno nie mogliśmy pojechać nad polskie morze?

– Nie zaczynaj. Chciałeś przygody – masz.

W sklepie dzieci zaczęły upychać do koszyka wszystko, co błyszczało i zawierało więcej cukru niż zdrowego rozsądku. Próba tłumaczenia im, że już zjadły swoje przekąski, zakończyła się spektakularną sceną: nasza córka położyła się na podłodze i zaczęła krzyczeć.

– To się nie dzieje... – jęknął mój mąż, próbując ją podnieść, kiedy ludzie zaczęli nas omijać z udawanym uśmiechem. Kasjerka spojrzała na nas jak na egzotyczne zwierzęta z cyrku.

Wróciliśmy do auta zlani potem, z dwojgiem rozhisteryzowanych dzieci i paczką żelków, którą ktoś jednak przemycił. A to był dopiero drugi dzień podróży.

Pierwsza i nie ostatnia kłótnia

Dojechaliśmy do apartamentu w Chorwacji późnym popołudniem. W teorii miał być „przestronny z widokiem na morze”. W praktyce – przestronny był chyba tylko na zdjęciach, a widok kończył się na suszarce sąsiadów i rdzewiejącej antenie satelitarnej.

– Przecież było napisane, że jest balkon – powiedziałam, próbując się uśmiechać.

– No i jest – rzucił mój mąż, otwierając drzwi na coś, co bardziej przypominało palarnię dla jednej osoby niż taras.

Dzieci natychmiast zaczęły biegać po apartamencie, wpadając na walizki, tłukąc miseczki i wyrywając sobie pilota od klimatyzacji.

– Ja chcę pierwszy włączyć bajki! – krzyknął starszy.

– Ja chcę basen! – wrzasnęła młodsza.

Dajcie mi chwilę, proszę was – syknęłam, czując, jak napina mi się kark.

– Nie da się tak odpoczywać – rzucił mój mąż, opadając na kanapę. – To miał być urlop?

I wtedy się zaczęło. Jakby ktoś odkręcił kurek z pretensjami.

– Gdybyś nie musiał zawsze mieć ostatniego słowa przy rezerwacjach, może mielibyśmy coś z prawdziwym balkonem! – zaczęłam.

– A ty oczywiście wszystko wiesz najlepiej. Może sama prowadź ten cyrk i wracaj autem, skoro tak świetnie się na wszystkim znasz! – odpalił.

Dzieci zamilkły. Nawet one wiedziały, że to nie był zwykły prztyczek. To była ta kłótnia, której bałam się najbardziej – ta, której nie da się zamieść pod dywan z hasłem „zmęczenie”.

Piekło nad Adriatykiem

Następnego dnia postanowiliśmy iść na plażę. Mimo wszystko. Mimo niewyspania, tej kłótni, dzieci, które o szóstej rano zaczęły skakać po łóżkach jakby to był dmuchany zamek. Spakowałam torbę jak w amoku: kremy, ręczniki, dmuchane zabawki, wodę, winogrona, a nawet podręczny zestaw plastrów, bo przecież „jakby coś”. Plaża okazała się być tłoczna, żwirowa i… bez cienia. Rozstawiliśmy się z parasolem, który mój mąż montował jakby walczył z demonem – przeklinając pod nosem i kopiąc metalowy stelaż.

– Chociaż raz nie możesz się po prostu uśmiechnąć? – syknęłam.

– Uśmiecham się. W środku.

Dzieci wybiegły w stronę wody, ale po chwili młodsza zaczęła płakać, że kamienie kłują w stopy. Starszy w tym czasie potknął się o dmuchane koło i rozciął sobie kolano. Zanim opatrzyłam jedno, drugie już wsypywało piasek do butelki wody, a potem piło ją z takim entuzjazmem, jakby to był koktajl życia.

– Mamo, gorąco mi! Mamo, zimno mi! Tato, kiedy lody?!

Zadzwonił telefon. Szef mojego męża. Znowu coś z firmą. Odszedł kilka kroków, żeby porozmawiać. Wrócił po dwudziestu minutach, spocony i wściekły.

– Mam dość. Wiesz co? Tęsknię za pracą. Przynajmniej tam ktoś mnie słucha i nie leje na mnie wody z błotem.

Spojrzałam na siebie – faktycznie, plama na koszulce. Piękne chorwackie wakacje. Zawsze o tym marzyłam. Żeby usiąść w żwirze, ze spaloną skórą i sokiem na biuście.

Bunt na plaży

– Nie wracam! – wrzasnął nasz syn, kiedy próbowaliśmy zebrać się z plaży po czterech godzinach. – Chcę tu mieszkać! Na zawsze!

– Ja też nie chcę! – wtórowała mu młodsza, przyklejona do parasola niczym mała pijawka.

Mój mąż spojrzał na mnie zrezygnowany. Mieliśmy zwinąć ręczniki, zabrać resztki arbuzów i zejść z pola walki, ale zamiast tego zaczęła się kolejna bitwa. Dzieci usiadły na ręcznikach, zaparły się rękami i nogami, jakby ktoś miał je eksmitować.

– Dzieci, już wystarczy. Później wrócimy – mówiłam spokojnie.

– Nigdy nie wrócimy! – krzyknął syn i rzucił czapkę w kierunku morza. – Tu jest lepiej niż w domu. Tam tylko szkoła, warzywa i obowiązki!

Patrzyliśmy na siebie z mężem z otwartymi ustami. W sumie... miał rację. W domu ciągle czegoś od nich chcieliśmy. A tu? Tu tylko wyczekiwaliśmy ciszy, spokoju, porządku. Też mieliśmy oczekiwania, tylko nieco bardziej zakamuflowane.

– Może posiedźmy jeszcze chwilę – rzucił mąż, siadając obok dzieci. – Pogramy w państwa-miasta?

– Na plaży? – zapytałam zdziwiona.

– A co, nie można?

Usiedliśmy więc. W samym środku chorwackiego chaosu, na gorącym żwirze, pod przekrzywionym parasolem i z plamą na koszulce. I po raz pierwszy od początku wyjazdu… było cicho. Bez płaczu, wrzasków i fochów. Dzieci zaczęły się śmiać. Może nie był to raj, ale na moment zrobiło się prawdziwie.

Nie każda przygoda kończy się happy endem

Wróciliśmy do domu po dziesięciu dniach. Opaleni, przemęczeni i… zadziwiająco cicho siedzący w aucie. Dzieci zasnęły jeszcze przed granicą, a my z mężem patrzyliśmy przed siebie, bez słów. Już nie musieliśmy się kłócić. Wyczerpaliśmy limit pretensji. Albo sił. W bagażniku – pogniecione ręczniki, niedojedzone ciasteczka z migdałami i muszelki, które miały być pamiątką, a teraz tylko się rozsypywały. W głowie – zamiast idyllicznych wspomnień – głównie echo krzyków i dźwięk włączającego się alarmu w apartamencie, który próbowałam wyłączyć przez dziesięć minut w piżamie, na oczach sąsiadów.

Nie, ten wyjazd nie był tym, czego się spodziewałam. Nie miał w sobie lekkości folderu turystycznego. Nie wyglądał jak reklama „wakacji życia”. Ale nauczył mnie czegoś. Nauczył, że nie wszystko, co pięknie zaplanowane, działa w rzeczywistości. I że dzieci nie są dodatkiem do urlopu. One są urlopem. Z całym swoim chaosem, hałasem i potrzebami.

– Jedziemy za rok? – zapytał mąż, kiedy zostawialiśmy torby na korytarzu.

Spojrzałam na niego, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać.

– Jeśli tak, to tylko we dwoje. Albo… z babcią.

– W sensie, że zabierzemy ją ze sobą?

– Nie. Zostawimy dzieci z nią. A sami pojedziemy spać. Przez dziesięć dni. Bez walki o pilota.

Uśmiechnął się i tylko pokiwał głową. Wiedziałam, że się zgadza.

Marta, 37 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama