„Rodzinne święta w tym roku nie były tradycyjne. Zrozumiałem, że liczy się uśmiech dzieci, a nie karp i pierogi”
„W tej najprostszej rozmowie, między śledziem a kartoflem, znalazłem coś, czego od rana nie dostrzegałem. Pomyślałem, że może to wszystko, czego potrzebujemy, to nie dwanaście dań, ale cztery talerze, na których jest coś do jedzenia i przy których siedzi cała nasza czwórka”.

- Redakcja
Wigilia. Ten dzień, który miał być jak z reklam – pachnący piernikiem, z ciepłem bijącym od choinki, z dziećmi biegnącymi w piżamach, żeby zobaczyć, czy „Mikołaj już był”. Ale od rana wszystko szło jak po grudzie. Wstałem pierwszy, jak zwykle. Kiedyś, jak byłem dzieciakiem, Wigilia zaczynała się dla mnie od zapachu suszonych grzybów i świątecznej muzyki puszczanej z kasety. Teraz zaczęła się od bólu pleców i zimnej podłogi w kuchni.
Przez chwilę patrzyłem na zlew zawalony naczyniami i pomyślałem: „Może jednak jeszcze chwilę pośpię”, ale wiedziałem, że Ania już nie śpi – słyszałem, jak krząta się po salonie. Odkąd pojawiły się dzieci, święta to dla niej najważniejszy projekt w roku. Z kuchni dochodził niepokojący zapach. Podszedłem do piekarnika i zajrzałem przez szybkę. Makowiec, ten sam, który miał być „na spokojnie, bez stresu, zrobimy wieczorem”. Coś jednak poszło nie tak – wyglądał, jakby przeszedł przez piekło.
Zerkam w stronę salonu. Choinka stoi, ale nie świeci. Podchodzę i widzę, że lampki nie działają. Wchodzę pod stół, szukam kabla. Rozplątuję i nic. Sprawdzam wtyczkę, przełącznik – wszystko okej. I wtedy słyszę za plecami głos Ani:
– Kiedy miałeś sprawdzić te lampki, Jacek?
Wiedziałem, że święta się zaczęły. Zawsze myślałem, że jak zrobię wszystko tak, jak trzeba – dwanaście dań, czysta podłoga, prezenty, opłatek – to magia przyjdzie sama. Jednak im bardziej się staram, tym bardziej wszystko się sypie.
Czułem się bezradny
– Kiedy miałeś sprawdzić te lampki, Jacek?
Ton Ani był spokojny, ale ja znałem ten ton. To nie był jeszcze gniew – raczej kontrolowana irytacja, która z każdą minutą będzie rosła, aż w końcu eksploduje. Miałem może piętnaście minut do wybuchu.
– Wczoraj sprawdzałem i działały – odpowiedziałem, choć sam nie byłem tego taki pewny.
– A dziś nie działają. Magia świąt, co?
Z kuchni dobiegł wrzask Szymka:
– Mamo, Zuza zjadła mi czekoladkę z kalendarza!
– Nieprawda! – rozległo się w odpowiedzi. – To była moja!
Zsunąłem się jeszcze głębiej pod stół, żeby choć na moment uciec. I wtedy doszło do zwarcia – iskra poszła po palcach, aż jęknąłem. Ania westchnęła ciężko i wyszła z pokoju. W tym domu nic nie działało tak, jak trzeba.
– Tato, a czemu choinka nie świeci? – Zuzia stanęła nade mną zmartwiona.
Spojrzałem na jej minę i poczułem ukłucie. Nie dlatego, że zadała to pytanie, tylko dlatego, że dla niej to było ważne. Zawsze mówiła, że Wigilia to jej ulubiony dzień w roku. A ja? Ja miałem wszystkiego dość.
– Zaraz się zaświeci, skarbie. Muszę tylko… – wyjąłem wtyczkę i znowu ją włożyłem. Nic, ciemność.
Zuzia patrzyła na mnie z nadzieją. Szymek, już pogodzony z losem czekoladki, zaczął śpiewać kolędę pod nosem. Usiadłem na podłodze i poczułem bezradność. Jak to, Wigilia bez choinki? Ale nie poddałem się. Jeszcze nie teraz. Jeszcze miałem nadzieję, że to tylko chwilowy kryzys.
Wszystko było nie tak
– Czujesz? Makowiec się przypalił!
Ania wpadła do salonu jak burza, z piekarnika ciągnął się dym i zapach spalenizny. W ręku trzymała blachę, a jej mina nie zwiastowała niczego dobrego. Ustawiła ciasto na stole z takim impetem, że aż talerze podskoczyły.
– Dobra, może z wierzchu tylko… – zacząłem niepewnie, ale wystarczyło jedno spojrzenie. Rozkroiłem makowiec. W środku zakalec.
– No to pięknie – mruknąłem. – Całe rano w plecy.
– Super – Ania rzuciła ściereczkę na blat. – No po prostu idealnie. Makowiec załatwiony, lampki nie działają, dzieci się żrą, a ty od rana tylko „zaraz, zaraz”.
– Mamo – rozległ się nagle głos Szymka – a kiedy będzie karp?
Zamarliśmy oboje. Spojrzeliśmy na siebie jak para bohaterów filmu katastroficznego w momencie, gdy uświadamiają sobie, że zapomnieli zatankować rakietę przed startem.
– Ty miałeś kupić! – Ania spojrzała na mnie z przerażeniem.
– Myślałem, że ty… – Złapałem się za głowę. – Przecież... Nie, no przecież miałem iść wczoraj, ale Szymek miał gorączkę, potem dzwoniła twoja mama, a potem…
– Dzisiaj nic już nie kupimy – powiedziała cicho. – Wigilia bez karpia.
Zaczęliśmy dzwonić. Sklepy – zamknięte. Bazarek – pusto. Złapaliśmy znajomą z osiedla.
– Karpia? Teraz? No chyba, że z akwarium… Ha ha!
Ania osunęła się na krzesło, ja stałem jak kołek. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Ciszę przerwała Zuzia:
– Możemy zjeść coś innego. Ważne, żebyśmy byli razem, prawda?
Nie odpowiedziałem od razu, ale gdzieś w środku coś mi drgnęło.
Coś we mnie pękło
Siedzieliśmy przy kuchennym stole jak drużyna, która właśnie przegrała finał. Wokół unosił się zapach przypalonego makowca i... pustki. Przed nami rozłożone były resztki – słoik śledzi, kilka buraków, cebula, trzy jajka i worek ziemniaków, który został z ostatnich zakupów.
– Mamy chleb, mamy masło, coś się wymyśli – rzuciłem, próbując nadać temu choć odrobinę sensu.
– Może usmażymy jajka? – zaproponowała Ania, ale jej głos był pusty, jakby zgasł w niej cały świąteczny zapał.
Zuzia spojrzała na nas uważnie, a potem powiedziała:
– A może zrobimy Wigilię... jak się da? Bez karpia?
Spojrzeliśmy na nią zdziwieni. Szymek od razu podchwycił:
– Z ziemniakami? Super. Zróbmy z masłem i ze śledziem. I może do tego te buraczki. To będą ziemniaki wigilijne.
Ania chciała zaprotestować, ale zamiast tego... uśmiechnęła się. Delikatnie, z niedowierzaniem.
– Myślicie, że tak można?
– A czemu nie? – Zuzia wzruszyła ramionami. – Przecież Jezus się nie obrazi, że nie mamy ryby. Może też wolał ziemniaki.
Zaśmialiśmy się. Po raz pierwszy tego dnia szczerze. I wtedy coś we mnie pękło. W tej najprostszej rozmowie, między śledziem a kartoflem, znalazłem coś, czego od rana nie dostrzegałem. Pomyślałem, że może to wszystko, czego potrzebujemy, to nie dwanaście dań, ale cztery talerze, na których jest coś do jedzenia i przy których siedzi cała nasza czwórka.
Zrobiliśmy szybki plan. Jajka ugotowane na twardo. Ziemniaki w mundurkach, z masełkiem. Śledź w oleju z ogórkiem. Buraczki z cebulą. Ania odkroiła nieprzypaloną część makowca – było jej może ze trzy kawałki.
– W sam raz do podzielenia – powiedziała z uśmiechem.
I nagle, między tym wszystkim, zaczęliśmy czuć... prawdziwe święta.
To było wzruszające
Zamknąłem drzwi piekarnika i oparłem się o blat. Na stole stały nasze świąteczne dania – ziemniaki z masłem, jajka na półtwardo, buraczki z octem, śledzie w oleju, kromki chleba. Prosto, skromnie, ale było coś wzruszającego w tym widoku – jakby ten stół wreszcie był nasz, a nie z katalogu.
Zuzia dzieliła opłatek, Ania przyniosła kompot z suszu, który przygotowaliśmy wcześniej. Szymek z zapałem rozlewał go do szklanek, zachlapując przy tym pół obrusu.
– Przepraszam! – jęknął.
– Nie szkodzi – powiedziałem, sięgając po serwetkę.
Usiedliśmy. Przez chwilę panowała cisza. Taka dobra i miła, jak ciepły koc. Nikt się nie spieszył, nikt nie kłócił, nikt nie dopytywał, czemu nie ma karpia, ani czy to już czas na prezenty.
– Nigdy nie myślałem, że ziemniaki mogą smakować tak dobrze – powiedziałem w końcu, przeżuwając pierwszego.
– Bo nigdy nie jedliśmy ich w ciszy i bez stresu – mruknęła Ania z lekkim uśmiechem.
Zuzia spojrzała na nas z powagą:
– A ja myślałam, że święta to prezenty… ale to jest lepsze od prezentów.
Szymek dodał:
– I że trzeba mieć karpia, żeby były święta. A to nieprawda.
Przez chwilę siedzieliśmy tylko, jedząc i śmiejąc się z głupich żartów Szymka. W tle grała cicho kolęda z głośnika telefonu – bo odtwarzacz odmówił współpracy. Lampki na choince zaczęły migać – nagle, same z siebie. Może to był cud, a może po prostu zaskoczyły z opóźnieniem. Nie szukałem odpowiedzi. Po raz pierwszy od rana poczułem spokój.
Przypomniałem sobie, co jest ważne
Było już po kolacji. Ania z Zuzią zbierały talerze, a Szymek leżał na dywanie, układając klocki, które „przypadkiem” znalazły się pod choinką już po kolacji. W pokoju było ciepło, choć kaloryfer ledwo zipał. Zerknąłem na telefon. Dziesiątki powiadomień, życzeń, wiadomości – wszystkie zostawiłem na potem. Ale jedna ikonka paliła się na zielono: „Tata – komórka”. Wybrałem numer, odebrał niemal od razu.
– No wreszcie, Jacek. Myślałem, że już zapomniałeś, że masz ojca – rzucił z typową dla siebie bezpośredniością.
– Wiesz, dzisiaj wszystko się posypało. Zapomnieliśmy o karpiu. Makowiec spalony, lampki się przepaliły. Mamy ziemniaki i śledzie. I tyle.
– I co? Głodni jesteście?
– Nie. Właśnie… chyba najedzeni, jak dawno nie byliśmy.
Zapadła krótka cisza. Po drugiej stronie słyszałem ciche szuranie, jakby tata szukał czegoś w szufladzie.
– Jacek – powiedział po chwili. – Wiesz, w twoim wieku też się spinałem. Dwanaście dań, wypastowane podłogi, kompot z suszu, bo tak trzeba. A potem siedzieliśmy jak w muzeum, czekając, aż dzieci ucieszą się z plastikowego traktorka.
– I?
– I dopiero jak mama zachorowała, zrozumiałem, że to wszystko... że to nie ma znaczenia. Bo jak wszystko się psuje, to zostaje to, co najważniejsze.
Oparłem się o ścianę. W oczach miałem łzy, ale nie ze smutku.
– Dzięki, tato.
– Za co?
– Że odebrałeś.
– No coś ty, głupi jesteś? To ja dziękuję, że zadzwoniłeś.
Rozłączyłem się, patrząc przez okno. Na dworze padał śnieg. Taki zwykły, grudniowy. Jednak w tamtej chwili... był jak prezent.
Przynajmniej byliśmy razem
Kiedy byłem mały, Wigilia musiała być w zgodzie z tradycją. Mama krzątała się po kuchni, ojciec zawsze przynosił choinkę w ostatniej chwili, a ja z bratem szukaliśmy prezentów, zanim ktokolwiek podniósł opłatek. Pamiętam to światło bijące z kuchni i zapach ryby w galarecie, której nikt nie lubił, ale i tak była na stole. Wtedy myślałem, że magia świąt to rzeczy. Dania, ozdoby, prezenty.
A teraz siedziałem na kanapie, z dzieckiem przysypiającym na moim ramieniu, z żoną obok – potarganą, bez makijażu, w grubych skarpetach i z kubkiem po herbacie w dłoni. A jednak to był najpiękniejszy widok tego dnia. Zuzia już spała, Szymek jeszcze nie chciał pójść do łóżka, choć co chwilę opadała mu głowa. Ania wpatrywała się w choinkę, która mimo wszystko – zaczęła świecić. Nierówno, mrugając, ale jednak.
– Dobrze jest – powiedziała cicho.
– Mhm – potwierdziłem. – Dobrze.
Nie mieliśmy połowy potraw z listy. Nie było karpia, nie było makowca. Nawet obrus był nie ten – bo ten świąteczny miał plamę po soku i poszedł do prania w ostatniej chwili. A jednak... W tej niedoskonałości było coś prawdziwego. Coś, czego dawno nie czułem. Bo może właśnie to jest święto: chwila, w której przestajesz próbować udawać, że wszystko musi być jak w reklamie. I zaczynasz po prostu być.
Jacek, 43 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teść kupił mi na mikołajki luksusowe perfumy, a od męża dostałam figę z makiem. Wybór był dla mnie prosty jak 2+2”
- „Na mikołajki dałam dzieciom po 1 mandarynce. Były szczęśliwe, a ja patrzyłam, jak jedzą i płakałam”
- „Mój syn przygotował pierniczki dla tatusia i poczęstował sąsiada. W te święta żona zamiast kolęd wyśpiewa mi prawdę”

