Reklama

GPT Rodzinne święta to dla mnie niekończąca się droga krzyżowa. Zbieram pieniądze, by następne święta spędzić w Dubaju

Święta Wielkanocne to dla wielu czas duchowego odrodzenia, spokoju i radości. Dla mnie? Trzy dni udawania, że wszystko jest w porządku, że się cieszę, że lubię swoją rodzinę i że z chęcią zjem czwarty kawałek baby drożdżowej. Co roku obiecuję sobie, że to ostatni raz. Że więcej się nie dam wciągnąć w ten teatrzyk. A potem znowu siedzę przy stole, dusząc się od majonezu i pretensji. W tym roku powiedziałam sobie stanowczo: koniec. Otworzyłam konto oszczędnościowe. Zbieram każdy grosz. Bo za rok o tej porze chcę wdychać arabskie powietrze, nie zapach żurku i nerwów.

Przygotowania pełne niechęci

– W tym roku przyjedziesz dzień wcześniej, dobrze? Trzeba pomóc z jajkami i sernikiem – powiedziała mama, nie czekając na moją odpowiedź.

Wzdychając, spojrzałam na telefon, jakby miało mi to pomóc wydusić z siebie „oczywiście, mamo, już się cieszę”. Zamiast tego wykrztusiłam coś w stylu:

– No dobrze, spróbuję to ogarnąć.

Spróbuję. To słowo klucz. Bo spróbuję nie rzucać sarkazmem w ciocię Jadwigę, kiedy znów zapyta mnie, „czy w końcu kogoś sobie znalazłam”. Spróbuję nie płakać w łazience po rozmowie z siostrą, która twierdzi, że praca w korpo to „nie jest prawdziwe życie”. I spróbuję nie zatruć się domowym majonezem, który mama uparcie robi z przepisu babci z 1973 roku.

Zakupy zaczęły się już w środę. W markecie tłumy. Ktoś stłukł słoik z chrzanem, dzieci ryczały przy półkach ze słodyczami, a ja zastanawiałam się, czy jeszcze kiedyś poczuję coś, co przypomina radość z tych przygotowań. Chyba ostatni raz byłam szczęśliwa na święta, kiedy miałam dziesięć lat i moim jedynym problemem było to, czy zajączek przyniesie czekoladowe jajko.

– Jeszcze chrzan, trzydzieści jajek, biała kiełbasa i trzy mazurki – wyliczała mama przez telefon, gdy stałam w kolejce do kasy.

– Dubaj – mruknęłam sama do siebie.

Kobieta przede mną odwróciła się zdziwiona. Uśmiechnęłam się nerwowo.

Tak się nazywa mój pies – skłamałam.

Bo nie powiem obcej babie, że co roku zbieram siły, by przetrwać święta... i kasę, żeby ich więcej nie spędzać z rodziną.

Od razu były spięcia

Wielka Sobota. Czyli dzień święconki i pierwszych udawanych uśmiechów. Zajechałam pod dom rodziców o dziewiątej rano. Mama otworzyła drzwi w fartuchu, już zdenerwowana.

– Dobrze, że jesteś, bo ciasto nie chce wyrosnąć, a tata znowu zapomniał kupić majonez! – rzuciła na przywitanie, jakby przez całe życie czekała na moment, kiedy zrzuci na mnie odpowiedzialność za zakwaszoną babkę i dziurę w lodówce.

Nie zdążyłam zdjąć kurtki, a już dostałam do ręki nóż i polecenie: „pokrój jajka, tylko równo”. Przez kolejną godzinę czułam się jak stażystka w programie kulinarnym, gdzie wszystko musi być „idealnie, bo przyjdzie rodzina”. Pierwszy spięcie zaliczyłam z siostrą.

– Czemu przyszłaś w jeansach? To święta, nie piknik! – rzuciła z wyższością, wkładając do piekarnika mazurka, który wyglądał jak z Pinteresta.

– Bo nie mam ochoty świętować w sukience, w której ledwo oddycham – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem.

– Aha. Czyli znowu faza na luz i wolność, jak co roku?

Mama spojrzała na mnie, jakby chciała, żebym się zamknęła, zanim zrobi się niezręcznie. Już było. W kościele, stojąc z koszyczkiem w ręku, zastanawiałam się, ilu ludzi wokół mnie też gra tę samą grę. Udajemy. Że się cieszymy. Że wszystko gra. Że lubimy ze sobą spędzać czas. I tylko w myślach powtarzamy mantrę:

Jeszcze dwa dni. Wytrzymasz.

Wieczorem odliczyłam kolejne dwieście złotych do koperty podpisanej: „Dubaj”. Bo każde święta przybliżają mnie do ucieczki.

Kłótnia przy żurku

Niedziela Wielkanocna. Uroczyste śniadanie. Stół nakryty białym obrusem, mazurki, wędliny, kolorowe jajka. Mama z dumą prezentuje domowy pasztet, a tata, jak co roku, żartuje, że „jak się po nim nie zatrujemy, to znaczy, że znowu się udał”. Siedzimy. Cała rodzina. Cisza przed burzą.

Zaczniemy od jajeczka? – pyta mama, jakby mogło to powstrzymać to, co nieuniknione.

Pierwsze łyżki żurku. I wtedy ciocia Jadwiga, królowa nietaktów, wypala z uśmiechem:

– No to, Natalka, ty to kiedy w końcu założysz jakąś rodzinę? Bo tak samej to chyba nudno?

Zamieram. Łyżka z żurkiem zawisa mi nad talerzem. Czuję, jak oczy wszystkich wbijają się we mnie. Siostra zadowolona, kuzynka z zaciekawieniem, a mama z lekką paniką.

– Nie każdy musi mieć rodzinę, żeby mieć życie – odpowiadam spokojnie, ale w środku wszystko mi się trzęsie.

No ale zegar tyka – dorzuca ciocia, jakby właśnie komentowała prognozę pogody.

– Tyka tobie, Jadziu– wtrąca niespodziewanie tata. – Daj dziewczynie spokój.

Nie mogę uwierzyć. Spojrzałam na niego z wdzięcznością. Chyba pierwszy raz w życiu stanął po mojej stronie. Ale klimat już był zepsuty. Siedzieliśmy w milczeniu, przeżuwając żurek, jakby był papierem. Wyszłam do kuchni niby po wodę, ale tylko po to, żeby wziąć głęboki oddech. Wróciłam i pomyślałam tylko jedno: za rok, dokładnie o tej porze, będę leżeć przy hotelowym basenie. Z drinkiem w dłoni. I nikomu nie będzie wolno zapytać mnie o zegar biologiczny.

Wielka awantura o nic

Poniedziałek wielkanocny. Zamiast wiosennego spaceru czy leniwej kawy – kolejna runda rodzinnych zapasów. Od rana mama w stresie, bo „ziemniaki są za miękkie, a ciasto chyba się nie dopiekło”. Tata próbował być niewidzialny, siedział z gazetą i słuchawkami w uszach, udając, że go tu nie ma. Ja też bym tak chciała.

Zjechali się ciotki i wujkowie z drugiego końca miasta. Kuzyn Maciek od progu chwalił się nowym samochodem, a jego żona udawała angielski akcent, bo „wiesz, my teraz w Manchesterze to już tylko latte na owsianym pijemy”. Po piętnastu minutach miałam ochotę uciec do łazienki i nie wychodzić aż do wieczora. Ale apogeum nastąpiło podczas obiadu.

– Zrobisz może zdjęcie, Natka? Bo masz ten telefon z dobrym aparatem – powiedziała siostra.

– Jasne – odpowiedziałam i wycelowałam w stół, aż wujek Heniek zaczął teatralnie poprawiać koszulę.

– No zrób tak, żeby brzuch mi nie wyszedł – zażartował, ale potem dodaje: – Chociaż z twoim talentem, to nie wiem, czy coś z tego będzie.

– Owszem, z talentem do znoszenia idiotycznych komentarzy – wyrwało mi się.

Zapadła cisza. Siostra patrzyła na mnie z otwartymi ustami, mama zamarła nad półmiskiem z jajkami w majonezie.

– Przesadzasz – rzucił Maciek. – Wszystko musisz brać tak serio?

– Wszystko muszę tłumić. A może raz coś powiem? – odparłam i wstałam od stołu.

Siadaj, nie rób scen – syknęła mama.

– A może właśnie zrobię scenę. Bo mam dość.

Wyszłam. Poszłam na spacer. Słuchałam ptaków, patrzyłam w niebo i powtarzałam sobie w myślach: „Dubaj, 2025. Spokój. Cisza. Palmy. Zero komentarzy”.

Wstydu nie mają, ja mam dość

Wróciłam do domu późnym popołudniem. Z ulgą przyjęłam fakt, że atmosfera przy stole nieco się rozrzedziła – może dlatego, że ciotki przeszły na temat remontów i promocji na firanki. Udawałam, że mnie to interesuje, choć w myślach byłam już na dachu hotelu w Dubaju, z drinkiem w ręku i wiatrakiem nad głową. Aż nagle – bum.

– Wiesz, twoja siostra mówiła, że może byście złożyły się na prezent dla rodziców na rocznicę. Jakiś weekend w spa czy coś – zagaiła kuzynka.

– Fajnie – odpowiedziałam. – Ile potrzeba?

– Z sześć stówek na głowę. No, chyba że nie możesz sobie pozwolić – dodała z tą słodką złośliwością, której nauczyła się od cioci Jadzi.

– Mogę, ale nie chcę – rzuciłam spokojnie, krojąc jajko na ćwiartki. – Rodzice mają wszystko. Ja nie mam świętego spokoju.

– Natalka... – zaczęła mama.

– Nie, mamo. Nie będę sponsorować cudzych prezentów, jeśli nikt nie jest w stanie wykrzesać z siebie minimum taktu przez trzy dni. Nie jestem bankomatem, który ma jeszcze udawać wdzięczność.

Wtedy padło to zdanie, którego nigdy nie zapomnę:

– Tobie to zawsze wszystko nie pasuje. Może to z tobą jest coś nie tak?

Poczułam, jak ciśnienie rośnie mi do niebezpiecznego poziomu. Wstałam. Złożyłam serwetkę. I powiedziałam:

– Zbieram pieniądze, żeby w przyszłym roku spędzić święta w Dubaju. Sama. Bez komentarzy. Bez śledzenia moich wyborów życiowych. I wiecie co? Już mam połowę.

Tym razem nikt się nie odezwał. W końcu zrozumieli. Albo i nie. Ale mnie to już naprawdę nie obchodziło.

4000 w kopercie i marzenie

Leżałam na kanapie w swoim mieszkaniu, przykryta kocem, z herbatą w ręku. Cisza. Nikt nie komentował mojego stroju, nie dopytywał o związek, nie oceniał moich decyzji. W uszach miałam słuchawki z relaksującą muzyką, a na kolanach – kopertę. W środku dokładnie cztery tysiące złotych. Połowa mojego świątecznego planu. Patrzyłam na banknoty z dumą, jakby były dowodem odwagi. Każda z tych stówek to jeden raz, kiedy się powstrzymałam od sarkazmu. Jeden komentarz, który przemilczałam. Jeden głęboki oddech, kiedy miałam ochotę wykrzyczeć wszystko, co siedziało mi w gardle.

Nie odezwałam się więcej do nikogo z rodziny po tamtym świątecznym weekendzie. Oczywiście, mama próbowała zadzwonić, ciocia napisała coś pasywno-agresywnego na Facebooku, a siostra wrzuciła zdjęcie rodzinnego śniadania z podpisem: „Najlepsze chwile w gronie najbliższych”. Bez mojego talerza przy stole. Ale mnie tam już nie było.

Zamiast tego zapisałam się na dodatkowe zlecenia. Ograniczyłam zakupy. Przestałam zamawiać jedzenie z dowozem. Każda zaoszczędzona złotówka trafiała do tej koperty. Nie chodziło tylko o wyjazd. Chodziło o decyzję, że nie będę dłużej częścią świata, który mnie tłamsi. Że mogę wybrać inaczej. W przyszłym roku, gdy znowu zaczną planować jajka faszerowane i kto z kim siedzi przy stole, ja będę leżeć na gorącym piasku, z książką w jednej dłoni i kawą z kardamonem w drugiej. I pomyślę sobie: „Udało się”.

Rodzinne święta? Może i kiedyś wrócą. Ale nie teraz. Teraz zbieram na siebie. Na spokój. Na wolność. Na Dubaj.

Natalia, 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama