Reklama

Nigdy nie sądziłem, że w wieku czterdziestu trzech lat będę zaczynał dzień od gotowania zupy ogórkowej. Kiedyś byłem kimś – specjalistą od automatyki przemysłowej. W biurze szef kiwał głową z uznaniem, gdy wbijałem mu w prezentację nowe dane. Ale dziś jestem bez pracy. Bezrobotnym, który w oczach swojej teściowej tylko kurze wyciera.

Drwili ze mnie

Na początku próbowałem się śmiać z żartów rodziny. Ale z czasem to zaczęło być drażniące. Teraz otwarcie robią ze mnie domową służącą. Kiedy ostatnio szwagier dał mi w prezencie fartuszek w kwiatki, widziałem śmiech w oczach wszystkich. Nawet moja żona Agnieszka się uśmiechnęła. Wtedy przestałem udawać, że mnie to bawi.

– Słuchajcie, a może tym razem przyjdziecie do nas? – rzuciłem na rodzinnym obiedzie u teściów, przerywając rozmowę o niczym. W salonie teściowej zapadła cisza. Nawet szwagier Paweł zamarł z widelcem w powietrzu, jakby nie usłyszał dobrze. – W przyszłą sobotę.

Paweł zareagował pierwszy. Oparł się wygodnie o oparcie krzesła i parsknął śmiechem.

– No to będzie uczta! Mirek serwuje spaghetti z paczki albo pierogi z marketu – spojrzał na Agnieszkę, oczekując, że mu przytaknie.

I przytaknęła. Spojrzała na mnie z rozbawieniem i dodała:

– A wiesz chociaż ile to pracy? Obiad dla tylu osób to nie jest zupka chińska.

Chciałem im pokazać

Poczułem, jak zbiera się we mnie coś ciężkiego. Wiedziałem, że ona nie chce źle, tylko powtarza ich ton, tę szyderczą manierę, która ciągnęła się za mną od miesięcy.

– Poradzę sobie – powiedziałem tylko.

Teściowa pokiwała głową z miną matrony, która już oceniła, że skończy się na kanapkach z szynką.

– Jak sobie życzysz, Mirek. Tylko nie licz, że ci pomożemy – rzuciła.

Wiedziałem już, że nikt nie spodziewa się po mnie niczego poza kolejną okazją do żartów. Ale oni jeszcze nie wiedzieli, że ten obiad zapamiętają do końca życia.

Wieczorem usiadłem z Agnieszką w salonie. Siedziała, przewracając kartki magazynu, ale widziałem, że myślami była gdzie indziej.

– Powiedz mi – zacząłem. – Nie przeszkadza ci, że twoja rodzina robi ze mnie pośmiewisko?

Opuściła gazetę i spojrzała na mnie z uśmiechem.

– Oni się tak tylko droczą. Nie bierz tego do siebie. Paweł zawsze lubił sobie dogryzać, przecież wiesz.

– Przecież dla nich jestem nikim. Teraz, kiedy nie przynoszę pieniędzy do domu, już nawet nie próbują tego ukrywać.

Nie widziała problemu

Agnieszka westchnęła i odłożyła gazetę na stolik.

– Może faktycznie nie powinniśmy ich tak prowokować. Zaprosiłeś ich, to wiesz, czego się spodziewać.

Patrzyłem na nią przez dłuższą chwilę. Nie była złośliwa, mówiła to spokojnie, jakby ostrzegała mnie przed czymś oczywistym. Może naprawdę wierzyła, że ja sobie z tym nie poradzę.

– Nie martw się. Dostaną dokładnie to, czego się domagają. Kurę domową w fartuszku. I zobaczymy, kto będzie się śmiał ostatni.

Spojrzała na mnie jeszcze przez chwilę, może chcąc coś dodać, ale zamilkła. Teraz to była już moja sprawa.

Następnego dnia wstałem wcześniej niż zwykle. Plan był prosty: pięć dań, każde tak dopracowane, że choćby szwagier chciał, nie znajdzie nawet pół pretekstu do drwiny. Jeśli już mam być ich „kurą domową”, to będzie to kura z gwiazdką Michelina.

Postarałem się

Rozrysowałem menu: na początek amouse-bouche – małe grzanki z musem z chrzanu, wędzonym pstrągiem i koperkiem, które zaskoczą ich już przy wejściu. Potem krem z pieczonej dyni z nutą pomarańczy. Danie główne – wołowina w sosie z czerwonego wina, miękka tak, że będzie się rozchodzić pod widelcem. Na deser tarta cytrynowa z bezą włoską. Do tego domowa focaccia z rozmarynem.

Siedziałem nad tą kartką jak generał planujący bitwę. Kiedy Agnieszka weszła do kuchni, spojrzała na mnie z rozbawieniem.

– Ty naprawdę chcesz im gotować taki obiad? Nie lepiej kupić pizzę i mieć spokój?

Odpowiedziałem bez uśmiechu:

– Zaprosiłem ich na obiad, nie na zamawiane pudełka. Chcę, żeby zjedli i nie mieli nic do powiedzenia.

– Jesteś uparty jak zawsze – mruknęła, ale widziałem, że zaczyna rozumieć, że tym razem to nie jest kaprys.

Byli w szoku

Było parę minut po trzynastej, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. Założyłem fartuch, ten sam, który dał mi Paweł – biały w drobne kwiatki. Spojrzałem na siebie w lustrze. Byłem gotowy.

– Serio zamierzasz w tym otworzyć? – spytała Agnieszka z niedowierzaniem.

– Owszem. Przecież im o to chodziło.

Otworzyłem drzwi i stanąłem twarzą w twarz z teściową, Pawłem i resztą tej wesołej ferajny. Paweł już otwierał usta, pewnie z kolejną uszczypliwością, ale wtedy jego spojrzenie zsunęło się na tacę z amuse-bouche, którą trzymałem w ręku.

– Proszę, możecie zaczynać już tutaj – powiedziałem spokojnie. – Mała przystawka, żeby nie musieli państwo czekać o głodzie.

Paweł sięgnął po jedną grzankę i rzucił z udawaną ironią:

– No, Mireczku, żeby to tylko nie były kanapki…

Wziął kęs i wtedy nastała cisza. Przez kilka sekund przeżuwał, a potem spojrzał na swoją siostrę.

– No… niezłe – wymamrotał, jakby mówił to z bólem. – Co to jest?

– Pstrąg wędzony z musem chrzanowym i koperkiem.

Nie mogli uwierzyć

Zaprosiłem wszystkich do stołu. Krem z dyni pachniał tak, że nawet teściowa nie potrafiła ukryć zainteresowania. Z każdą kolejną łyżką rozmowy cichły. Nie komentowali, nie śmiali się. Paweł mruczał coś pod nosem, ale nie byłem pewien, czy to był sarkazm, czy może ciche przyznanie się do smaku.

Potem przyszła kolej na wołowinę. Mięso, które rozpadało się od lekkiego nacisku widelca, oblane sosem, którego nie powstydziłaby się żadna porządna restauracja.

– Mirek… ty to naprawdę sam zrobiłeś? – spytała teściowa z taką miną, jakby przyznała się do porażki.

Odstawiłem półmisek i spojrzałem na nią bez emocji.

– Skoro uznaliście mnie za kurę domową, postanowiłem robić to porządnie.

Nie było już żartów, tylko to ich milczenie. Widziałem w ich oczach to, czego nie potrafili jeszcze nazwać. Zaskoczenie, zawstydzenie, może nawet odrobina szacunku.

Było im głupio

Na deser podana została tarta cytrynowa z bezą. Paweł siedział cicho. Już nie był tym samym Pawłem, który jeszcze tydzień temu drwił z fartuszka w kwiatki. Siedzieliśmy przy stole, talerze były puste, a rozmowa nie istniała. Paweł kręcił widelcem po obrusie, szukając jakiegoś żartu, ale żaden nie chciał mu przejść przez gardło.

– Mireczku, chyba będziemy musieli częściej wpadać… – wymamrotał w końcu, ale bez swojego zwykłego tonu.

Uśmiechnąłem się lekko. Nie potrzebowałem aplauzu. Wiedziałem, że to wystarczyło. W tej ciszy było więcej niż w ich wszystkich docinkach razem wziętych.

Nie wiem, czy zapamiętają mnie jako tego, który zaserwował im najlepszy obiad w życiu, czy jako faceta, który zbyt długo znosił ich docinki bez słowa. Może będą mnie dalej postrzegać przez pryzmat fartuszka. Ale wiem jedno: już nigdy nie pozwolę, żeby ktoś decydował o mojej wartości. Nie muszę się tłumaczyć, nie muszę się bronić. Nie muszę się wcale odezwać, żeby postawić kropkę.

Mirosław, 43 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama