„Rodzina śmiała się z moich marzeń, a ja osiągnęłam sukces. Teraz ustawiają się w kolejce i proszą mnie o pieniądze”
„Nie mówiłam już nikomu nic. Przestałam dzielić się planami, nie dlatego, że ich nie miałam. Właśnie wtedy zaczęłam działać naprawdę – tylko po cichu. Kurs online robiłam nocami, po pracy, ukrywając laptop w szafie, żeby nikt się nie czepiał. Materiały kupowałam za drobne, które odkładałam miesiącami”.

- Redakcja
Nigdy nie pasowałam do reszty mojej rodziny. W domu rodzinnym byłam tą „dziwną” – wiecznie z nosem w książkach, z głową pełną pomysłów i marzeń, które dla innych były powodem do żartów. Moje plany wyśmiewano przy każdej okazji, traktowano mnie jak niegroźnego wariata. Gdy mówiłam, że chcę otworzyć własny biznes, krzywili się z politowaniem. Uznano, że nie mam szans. Zamiast wsparcia – kpiny, złośliwości i milczące lekceważenie. Ale ja się nie poddałam. Zbudowałam coś z niczego. Teraz to oni proszą mnie o pomoc. A ja... nie zapomniałam, co wtedy mówili.
Zawsze byłam tą dziwną
– Daj spokój, przecież to głupie – powiedział mój brat, gdy w dzieciństwie z wypiekami na twarzy opowiadałam, że zostanę projektantką. – Kto to widział? Z naszej rodziny ktoś sławny? Prędzej w totka wygrasz.
Nie miałam nikogo, kto by mnie wtedy wspierał. Mama tylko wzdychała i mówiła, że powinnam „zejść na ziemię”. Tata milczał – on zawsze milczał, jakby wszystko, co nie dotyczyło rachunków i remontów, było nieistotne. Ich świat to były etaty, obiady o tej samej porze i kredyt na dwadzieścia lat. Wszystko inne to fanaberie.
Chodziłam po domu z notesem i rysowałam suknie, projekty, wnętrza. Układałam kolekcje w głowie i próbowałam je przenieść na papier. Ale nikt się tym nie interesował. Dla mamy byłam po prostu bałaganiarą, bo moje szkice walały się po całym pokoju. Dla reszty rodziny – marzycielką bez perspektyw.
– A może byś tak pomyślała o czymś normalnym? Fryzjerka, kosmetyczka... – podpowiadała ciocia Hela przy każdej okazji. – Przynajmniej będziesz miała zawód. Te twoje rysuneczki chleba ci nie dadzą.
Nie było mi łatwo. Ale coś mnie pchało, żeby mimo wszystko próbować dalej. Czasem miałam ochotę krzyknąć, żeby wreszcie dali mi spokój. Żeby przestali robić ze mnie idiotkę, tylko dlatego, że odważyłam się chcieć więcej. Ale wtedy jeszcze byłam cicha. Tylko zapisywałam wszystko w zeszycie: pomysły, emocje, plany. Moje marzenia musiały wystarczyć mi za rodzinę.
Wyśmiali mnie przy rodzinie
Wszystko rozegrało się przy niedzielnym rosole. Mama nakładała ziemniaki, ciocia Hela już trzeci raz poprawiała obrus, a ja zebrałam się na odwagę, żeby powiedzieć głośno, że zamierzam iść na kurs projektowania mody.
– Co takiego? – zapytała babcia, choć słyszała doskonale. – Chcesz szyć? W tym kraju?
– Nie szyć, projektować – poprawiłam spokojnie. – Chciałabym w przyszłości otworzyć własną markę. Mam już kilka pomysłów, zebrałam trochę oszczędności, myślę, że spróbuję z...
Nie zdążyłam dokończyć.
– To chyba sobie kpisz – brat parsknął śmiechem, aż się zakrztusił. – Ty i własna marka? A kto ci te rzeczy niby będzie kupował? Wujek Mietek?
– No nie, no nie mogę! – dorzuciła kuzynka Monika, śmiejąc się i zerkając porozumiewawczo na resztę. – Dobra, a jak ci się nie uda, to co? Będziesz robić spódnice dla lalek?
Siedziałam z twarzą czerwoną jak barszcz. Tylko dziadek spojrzał na mnie uważnie, ale jak zawsze nic nie powiedział.
– Zamiast wydawać pieniądze na głupoty, mogłabyś coś za nie zrobić – mruknęła mama. – Może byśmy zrobili remont w łazience?
W tamtej chwili poczułam, że nie mam tam nic. Ani zrozumienia, ani wsparcia. Tylko kpiny i oczekiwania, że będę się dostosowywać. Zjadłam resztę obiadu w milczeniu, a potem poszłam do pokoju, gdzie zamknęłam się na klucz. I tego wieczoru podjęłam decyzję. Jeśli mam upaść – wolę upaść na własnych zasadach, niż żyć w cudzych granicach.
Zaczęłam działać w sekrecie
Nie mówiłam już nikomu nic. Przestałam dzielić się planami, nie dlatego, że ich nie miałam. Właśnie wtedy zaczęłam działać naprawdę – tylko po cichu. Kurs online robiłam nocami, po pracy, ukrywając laptop w szafie, żeby nikt się nie czepiał. Materiały kupowałam za drobne, które odkładałam miesiącami. Zaczęłam szyć na starej maszynie cioci, którą kiedyś zostawiła w piwnicy.
Pierwsze rzeczy wychodziły... no cóż, różnie. Krzywe szwy, złe proporcje, ale nie poddawałam się. Uczyłam się na błędach. Nosiłam swoje projekty po domu, poprawiałam, przerabiałam. Potem wrzuciłam zdjęcie jednej bluzki na Instagrama. Oczywiście z fałszywego konta, bo przecież jakby rodzina zobaczyła, to byłby kolejny festiwal śmiechu.
A jednak ktoś napisał. Obca dziewczyna. Zapytała, gdzie można kupić.
– Uszyję ci, jeśli chcesz – odpisałam, ledwo mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
Zamówiła. Potem napisała jej koleżanka. Potem koleżanka koleżanki. Zarabiałam grosze, ale to było więcej niż ktokolwiek we mnie inwestował. I więcej niż kiedykolwiek dostałam w zamian za posłuszeństwo. Gdy mama pytała, skąd mam pieniądze na nowe buty, mówiłam, że to wyprzedaż. Gdy ciocia Hela zapytała, czemu jestem taka zmęczona, rzuciłam, że miałam nadgodziny. Nie zamierzałam się tłumaczyć. Bo po raz pierwszy w życiu coś robiłam tylko dla siebie. I szło mi coraz lepiej.
Nikt nie wierzył, aż nagle…
Wszystko przyspieszyło, gdy moja klientka wrzuciła zdjęcie w mojej sukience i oznaczyła konto. W jeden dzień dostałam ponad trzydzieści wiadomości. Ludzie pytali o rozmiary, ceny, terminy. Byłam w szoku. Przez całą noc odpisywałam, a rano… poszłam do pracy jak zwykle, z niewyspaną twarzą i drżącymi dłońmi. Ale w środku – miałam ogień. Wiedziałam, że to ten moment.
Złożyłam wypowiedzenie miesiąc później. Nie, nie powiedziałam rodzinie. Mama myślała, że mnie zwolnili. I nawet się nie zdziwiła.
– Mówiłam, że z tym twoim roztrzepaniem długo nie pociągniesz – skwitowała tylko. – To może teraz czas się ustatkować. Znajdź coś porządnego.
Ale ja już wtedy miałam swój mały warsztat w wynajętym kącie za miastem. Szyłam dzień i noc. Każdy zarobiony grosz wkładałam w materiały, nici, lepszy aparat do zdjęć. Robiłam wszystko sama – projekty, szycie, pakowanie, wysyłki. Czasem płakałam ze zmęczenia, ale nie poddawałam się.
I wtedy stało się coś, co zmieniło wszystko. Moja sukienka pojawiła się na popularnym blogu modowym. Widziałam to przypadkiem, przewijając wieczorem telefon. Zamarłam, a potem zaczęłam się trząść. W kolejne dni sprzedaż eksplodowała. Musiałam odmawiać ludziom, bo nie wyrabiałam z zamówieniami. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam: „Chyba mi się udało. Naprawdę się udało”. A moja rodzina? Nadal nie wiedziała nic.
Zemsta w moim stylu
Zaczęli się odzywać, gdy usłyszeli o mnie w telewizji. Krótki materiał o młodej projektantce z małego miasta, która podbiła internet. Pokazali moje studio, kilka modeli, moją twarz. Mama zadzwoniła jeszcze tego samego wieczoru.
– Ty to naprawdę ty? – zapytała cicho. – Wiedzieliśmy, że coś robisz, ale że aż tak...
Nie odpowiedziałam od razu. Czekałam na te słowa od lat.
– Gratuluję – dodała po chwili, ale bez cienia radości. Raczej z czymś w rodzaju zdziwionej rezygnacji.
Potem ruszyło jak lawina. Ciocia Hela nagle zaprosiła mnie na herbatkę. Kuzynka Monika napisała, że od zawsze wiedziała, że mi się uda. Nawet brat przysłał wiadomość z pytaniem, czy nie zatrudniłabym kogoś do pakowania paczek, bo on chętnie. Najlepsze przyszło miesiąc później, gdy zadzwoniła babcia.
– Słuchaj, tak się złożyło, że w rodzinie jest mały problem. Twój kuzyn otworzył pizzerię i coś mu nie idzie. Może byś mu jakoś pomogła? No wiesz, finansowo.
Wzięłam głęboki oddech i uśmiechnęłam się do siebie.
– Przykro mi, babciu. Pomagam tym, którzy wierzyli we mnie, kiedy nie miałam nic. A wy... pamiętasz, co mówiliście?
Zapadła cisza. Po chwili rozłączyła się bez słowa. To był pierwszy raz, kiedy nie czułam się winna. Bo ja nie zapomniałam, kto się śmiał, gdy mówiłam, że chcę spełniać marzenia. Teraz ustawili się w kolejce. A ja po prostu powiedziałam: „dziękuję, nie”.
Nie jestem bankomatem
Dziś mam własną markę, zespół kilku fantastycznych dziewczyn i klientów z całej Polski. Moje projekty są noszone przez influencerki, celebrytki i – co dla mnie najważniejsze – przez zwykłe kobiety, które czują się w nich silne i piękne. Nie muszę już nikomu nic udowadniać. A jednak wciąż pamiętam tamtą dziewczynę przy rodzinnym stole, jak siedziała z duszą na ramieniu, czekając na cokolwiek poza śmiechem.
Z rodziną kontakt mam, ale ograniczony. Dzwonią głównie wtedy, gdy czegoś potrzebują. Kiedyś miękłam, bo przecież to „bliscy”. Ale po latach wiem, że bliskość nie wynika z nazwiska. Tylko z szacunku, wsparcia i obecności, kiedy jest trudno.
– Wpadniesz do nas na święta? – zapytała niedawno mama.
– Nie. Mam swoje plany – odpowiedziałam spokojnie.
– Ale wszyscy będą… – naciskała.
– Właśnie dlatego nie chcę.
Nie mówię tego z goryczą. Po prostu przestałam udawać. Przestałam zasługiwać, zabiegać, tłumaczyć. Teraz mam w życiu ludzi, którzy nie muszą mnie rozumieć, żeby mnie wspierać. I wiem, że to jest prawdziwa rodzina. A jeśli ktoś przychodzi do mnie tylko wtedy, gdy ma pusty portfel i przypomina sobie, że jestem „z ich krwi” – to cóż. Niech się ustawi w kolejce. Na końcu czeka szyld z napisem: To nie bank. Tu spełnia się marzenia. Ale tylko własne.
Alicja, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Kocham moją żonę, ale weekendy spędzam z młodszą kochanką. Tak jest dla nas wszystkich o wiele lepiej”
- „Dałam córce wszystko, a ona żerowała na mojej dobroci. Nie miała nawet skrupułów, by sięgnąć po moją skromną emeryturę”
- „Inwestowałam w przyszłość syna, bo mi też się to kiedyś opłaci. Nie spodziewałam się, że usłyszę od niego takie słowa”

