Reklama

Od dwóch lat nie jem mięsa, jajek, mleka – niczego, co pochodzi od zwierząt. Weganka z przekonania, z serca, nie z mody. W tym roku po raz pierwszy postanowiłam zorganizować rodzinne święta wielkanocne u siebie. Wszystko przygotowałam sama: pasztet z soczewicy, żurek na zakwasie, bezjajeczne babeczki, nawet „jajka” z tofu i awokado. Stół udekorowałam jak z katalogu – z wiosennymi gałązkami, lnianymi serwetkami. Miałam nadzieję, że rodzina to doceni. Ale kiedy usiedli do stołu, zapadła niezręczna cisza. Patrzyli na potrawy, jakby były z innej planety. Nikt nie sięgnął po jedzenie.

Pasztet, którego nikt nie dotknął

– To może zaczniemy od pasztetu? Robiłam go trzy godziny – powiedziałam z uśmiechem, pokazując na elegancką miskę ze starannie uformowaną górką z soczewicy, orzechów włoskich i suszonych śliwek.

Wszyscy spojrzeli. Ale nikt nie sięgnął po łyżkę. Milczenie rozlało się po stole jak barszcz – niezręczne, ciężkie, gęste.

– A nie ma tu gdzieś jakiegoś normalnego jedzenia? – rzucił Kamil, mój starszy brat, z przekąsem, nie odrywając wzroku od żółtawego majonezu z aquafaby.

– Kamil, przestań – powiedziała cicho mama, próbując rozładować napięcie. – Pięknie to wszystko wygląda, Julka.

Tata nie powiedział nic. Siedział na swoim zwyczajowym miejscu przy końcu stołu, ręce trzymał splecione na brzuchu. Patrzył w stół. Nie na mnie. Nawet nie na jedzenie. Siedziałam prosto, próbując nie pozwolić, by głos mi się załamał. Święta. Mój dom. Moje jedzenie. I to totalne... nic.

Naprawdę się starałam – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do nich.

Babcia Helena zerknęła w moją stronę, ale też milczała. Miała w oczach coś, czego nie potrafiłam rozczytać. Może żal? Może współczucie. Wzięłam głęboki oddech. Przecież jeszcze nic się nie stało, prawda? Może zaraz ktoś sięgnie po pieczone buraki, po tofurnik, po sałatkę z grillowanego kalafiora. Ale nikt nie sięgał. Tylko Kamil po telefon. A ja siedziałam i myślałam: Czy to możliwe, że naprawdę wszyscy mają mnie gdzieś? Czy nie mogą choć spróbować, żeby pokazać, że ich obchodzi to, co dla mnie ważne?

Rozmowa w kuchni

Stałam przy zlewie, miałam ręce zanurzone w ciepłej wodzie z płynem pachnącym cytryną. Zmywałam talerze, których nikt nie ubrudził. Woda była jedyną rzeczą, która wydawała dźwięki – ciche pluskanie i stukot porcelany o dno zlewu. Mama weszła do kuchni po cichu, prawie na palcach, jakby bała się, że mnie wystraszy. Oparła się o framugę drzwi, splatając dłonie.

– Julka... – zaczęła łagodnie. – Nie złość się.

Odwróciłam się gwałtownie. W rękach wciąż trzymałam mokrą szklankę.

– Nie złościć się? Mamo, nikt nic nie zjadł. Nikt nawet nie udawał, że spróbuje. Jakby to wszystko było jakimś eksperymentem z Marsa!

Mama spuściła wzrok. Podeszła bliżej i zaczęła wycierać talerze, choć wcale nie trzeba było.

– To nie o ciebie chodzi, kochanie... Po prostu... dziadek zawsze piekł białą kiełbasę. Wiesz, jak to było. Wszyscy są przyzwyczajeni.

– Nie – przerwałam jej. – To nie jedzenie ich boli. To, że przestałam być taka jak oni. Że się zmieniłam. I że nie zamierzam się cofać.

Spojrzała na mnie, miękko, ciepło.

Może trochę ich zaskoczyłaś. Może dla nich to było za dużo na raz.

– A ja myślałam, że może w końcu będzie lepiej. Że jak się postaram, jak dam z siebie wszystko, to zobaczą, że można inaczej. Że to też są święta.

Mama przytuliła mnie lekko, jakby chciała, ale nie wiedziała, czy może.

– To były inne święta. Ale nie wiem, czy lepsze. Jeszcze nie teraz.

To nie były święta

Wieczorem usiadłam sama przy kuchennym stole. Zgasiłam główne światło, zostawiłam tylko małą lampkę nad kredensem. Lubię półmrok – wtedy wszystko wydaje się mniej ostre. Tata wszedł bez słowa. Usiadł naprzeciwko mnie, ciężko, jakby każdy jego ruch był wysiłkiem. Przez chwilę milczeliśmy. Czułam jego spojrzenie, ale sama patrzyłam w blat.

– To nie były święta – powiedział cicho.

Podniosłam głowę. Zaskoczył mnie. Nie tym, co powiedział, ale tym, że w ogóle coś powiedział.

Bo nie było kiełbasy? – spytałam z goryczą.

Pokręcił głową.

– Nie. Bo nie było nas.

Zamarłam. Co to znaczyło? Byliśmy przecież wszyscy – fizycznie.

– Przestaliśmy być razem – dodał. – Każdy siedział przy tym stole, ale jakby za szkłem. I nie chodzi o potrawy.

– Więc o co?

– O to, że przestałaś dzielić z nami to, co nas zawsze łączyło. Że zniknęły rytuały. Kiełbasa, żurek, jajka – to były tylko preteksty, żeby być razem.

Zacisnęłam dłonie na filiżance. Tak łatwo było mu mówić.

– A mnie się wydawało, że może znajdziemy nowe rytuały. Że nie musimy zawsze powtarzać tego samego.

– Ale nie zapytałaś, czy my też tego chcemy.

Westchnęłam. Wiedziałam, że nie było już odwrotu. Ale pierwszy raz od dawna, tata mówił. Patrzył mi w oczy. I nawet jeśli nie rozumiał – słuchał.

Chciałem tylko, żebyś była z nami – dodał cicho.

– Nadal jestem, tato. Ale nie chcę już być taka jak kiedyś. Nawet dla was.

Musiałam przewietrzyć głowę

Wyszłam z domu zaraz po śniadaniu. Nie mogłam znieść tej ciszy – niby nikt się nie kłócił, a jednak każdy patrzył gdzieś poza mnie, jakby bycie razem sprawiało fizyczny dyskomfort. Włożyłam kurtkę, owinęłam się szalikiem i po prostu poszłam. Nie miałam celu. Chciałam się oddalić. Od stołu, od wspomnień. Szłam znajomą drogą w stronę piekarni, tej samej, gdzie kiedyś z babcią kupowałyśmy chleb i mazurki. Wtedy święta pachniały mąką, orzechami i czymś jeszcze – beztroską? Prostotą? Teraz święta pachniały rozczarowaniem.

Wstąpiłam do tej piekarni. Pachniało tak samo jak kiedyś. Przy ladzie stała starsza kobieta, w brązowym płaszczu, odwrócona tyłem. Przez chwilę miałam nadzieję, że to babcia. Głupie, wiem. Ale przez ułamek sekundy poczułam to dziecinne ukłucie nadziei. Kiedy wyszłam, usiadłam na ławce przed sklepem i zamknęłam oczy. Przypomniałam sobie siebie jako dziecko, z palcem w lukrze, z nosem przy szybie, kiedy babcia wybierała drożdżówki.

Może nie zrozumieli. Ale może ja też nie próbowałam ich zrozumieć. Zamarzyłam o tym, żeby w tych świętach było coś wspólnego – nie tylko moja wizja. Chciałam rewolucji, przyznałam sama przed sobą. Ale nie pomyślałam, że oni mogą nie być gotowi. Może ja też nie byłam. Może wcale nie chodziło o jedzenie.

Wstałam i ruszyłam powoli w stronę domu. Słońce zaczynało się przecierać przez chmury. Takie zwykłe światło, ale poczułam, że może być jakiś początek. Może.

Babcia jakoś próbowała

Babcia siedziała w swoim fotelu, z filiżanką herbaty, którą sama sobie zaparzyła, zanim ktokolwiek zdążył jej zaproponować pomoc. Była w tej swojej cichej obecności tak inna od reszty. Nie oceniałam jej, bo ona nigdy nie oceniała mnie. Uklękłam obok niej, oparłam się o podłokietnik. Przez chwilę tylko patrzyła na mnie z góry, spokojnie, jakby czekała, aż zbiorę się w sobie.

– Babciu... – zaczęłam niepewnie. – Myślałam, że jak wszystko zrobię po swojemu, to będzie dobrze.

Pokiwała głową. Powoli odstawiła filiżankę.

– I było dobrze. Ale nie dla wszystkich od razu.

– Ale oni nawet nie spróbowali. Jakby to jedzenie było jakimś... zagrożeniem.

– Bo dla nich było.

Zdziwiłam się. Babcia nie mówiła często rzeczy tak dosadnych. Ale kontynuowała.

– Nie o smak chodzi. Ty chciałaś, żeby cię zrozumieli. Ale oni poczuli, że coś im zabierasz. Nie potrafili inaczej tego nazwać.

Nic im nie zabrałam.

– Zabrałaś im święta, które znali. Nawet jeśli nie były idealne. Nawet jeśli dla ciebie były nieodpowiednie.

Zrobiło mi się przykro. Ale jednocześnie poczułam, że te słowa nie mają we mnie zranić, tylko... odsłonić coś ważnego.

– Myślisz, że zrobiłam źle?

Babcia ujęła moją dłoń.

– Zrobiłaś dobrze. Ale ludziom trzeba dać czas. Czas i kawałek czegoś, co znają. Choćby odrobinkę.

Spojrzałam w jej mądre oczy i pierwszy raz od dwóch dni poczułam się mniej samotna.

Cisza, która nie bolała

Siedziałam w swoim pokoju, w ciepłych skarpetach, z herbatą parującą na parapecie. Obok leżała stara rodzinna fotografia – ja jako dziecko z czekoladową babką w rękach, mama i tata śmiejący się do obiektywu, Kamil udawał, że nie chce być na zdjęciu. A jednak był. Patrzyłam na nas i próbowałam sobie wyobrazić, co widzielibyśmy teraz, gdybyśmy spróbowali spojrzeć na siebie na nowo. Czy tata nadal patrzyłby tylko w stół? Czy Kamil nadal szukałby złośliwości, zanim jeszcze cokolwiek powiem? Czy ja... może mniej walczyłabym o to, żeby wszystko było „tak, jak chcę”?

W kuchni słychać było stukanie naczyń. Mama coś zmywała. Nie musiałam do niej iść, żeby wiedzieć, że zaraz wejdzie i powie, że został jeszcze kawałek tofurnika. Że był naprawdę dobry. Może nic się nie zmieni. Może kolejne święta znów będą pełne niezręczności i ukrytych pretensji. Ale może coś pękło – nie w zły sposób, tylko jak skorupka, spod której wychodzi coś nowego. Cichszego. Mniej dramatycznego.

Nie będę więcej rewolucjonistką z patelnią pełną idei. Nie będę też milczeć, byle się komuś przypodobać. Chcę być tam, gdzie można się różnić i nadal być razem. Choćby z pasztetem z soczewicy na jednym końcu stołu, a z białą kiełbasą na drugim. Cisza znów wypełnia mieszkanie. Ale tym razem nie boli. Tym razem może to początek czegoś, co nie musi mieć nazwy, by było prawdziwe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama