Reklama

Urodziłam się w rodzinie, w której reguły były krótsze niż paragrafy, a jednak niepodważalne. Ojciec i matka prowadzili kancelarię, w domu mówiło się o sprawach, terminach i precedensach. Ja też miałam być „kolejną cegłą” w tym gładkim murze. Szybko kończyłam studia, miałam patrona, nawet wyprasowaną togę czekającą w szafie. Aż pewnego lata pojechałam na wieś, żeby odetchnąć i zobaczyć, czy potrafię oddychać. Tam poznałam człowieka, który pachniał ziemią i słońcem, a mówił tak, jakby każde zdanie odkopywał z gleby.

Od razu mi się spodobał

Pierwszy raz zobaczyłam go, kiedy wysiadałam z autobusu na rozgrzanym przystanku. Słońce prażyło, a powietrze pachniało pyłem i świeżo skoszoną trawą. Mikołaj stał oparty o stary traktor, ubrany w sprane spodnie i koszulę z podwiniętymi rękawami. Uśmiechnął się lekko, jakby od dawna wiedział, że tu przyjadę.

– Pani z miasta? – zapytał, a w jego głosie było coś pomiędzy ciekawością a rozbawieniem.

– Tak, a co? – odpowiedziałam z lekkim dystansem.

– Nic, po prostu rzadko widuję tu kogoś w takich butach – wskazał na moje beżowe szpilki, które już po kilku krokach zaczęły grzęznąć w piachu.

Poczułam, że ta rozmowa wciąga mnie w świat, o którym nie miałam pojęcia. Zaproponował, że podwiezie mnie do domu mojej ciotki. Jechaliśmy polną drogą, mijając pola pełne buraków, a on opowiadał o uprawach, tak jak inni mówią o sztuce.

Trzeba czuć ziemię, wiedzieć, kiedy jest zmęczona, a kiedy gotowa dać plon – mówił, a ja chłonęłam każde słowo.

Wieczorem, siedząc na ganku z kubkiem herbaty, wciąż czułam zapach kurzu i słońca. Czułam też, że w moim sercu zasiało się maleńkie ziarenko fascynacji. Nie wiedziałam jeszcze, że t o nasionko przebije się przez cały mój dotychczasowy świat, niszcząc to, co uważano za nienaruszalne.

Buraki kontra paragrafy

Mikołaj pojawiał się codziennie, niby przypadkiem. Raz przyniósł koszyk truskawek, innym razem zaprosił na spacer w stronę lasu. Słuchałam go z rosnącym zdziwieniem – opowiadał o odmianach buraków, o tym, jak wilgoć w lipcu potrafi uratować plony, i o tym, że najważniejsze jest, by robić coś własnymi rękami. W mojej rodzinie ręce służyły głównie do podpisywania dokumentów i podtrzymywania kieliszka na bankietach.

– A ty czym się zajmujesz? – spytał któregoś popołudnia.

– Jestem aplikantką adwokacką – odpowiedziałam, obserwując, jak jego brew unosi się lekko.

– Czyli znasz się na przepisach, a ja… na ziemi. Ciekawe połączenie – uśmiechnął się tak, że poczułam ciepło w policzkach.

Wiedziałam, że mama uznałaby to za stratę czasu. Dla niej każdy, kto nie studiował prawa, był „z innej ligi”. A jednak ja czułam się przy nim wolna. Nie musiałam udawać, że wiem wszystko. Mogłam pytać, dziwić się, śmiać z rzeczy, które w kancelarii uznano by za banalne. Wieczorami wymienialiśmy historie – ja mówiłam o klientach, którzy walczyli o podział majątku, on o burzach, które zniszczyły część zbiorów. W jego oczach obie te walki były równie prawdziwe. Zaczynałam rozumieć, że prawo i ziemia mają coś wspólnego – wymagają cierpliwości i uważności, a błędy bywają kosztowne.

Pod koniec mojego pobytu u ciotki wiedziałam, że powrót do miasta nie będzie taki sam. W mojej głowie kłębiły się pytania, których wcześniej bałam się stawiać.

Wydali na mnie wyrok

Powrót do miasta był jak zimny prysznic. W kancelarii od razu wciągnęły mnie w wir spraw – akta, terminy, nerwowe telefony. Jednak w przerwach łapałam się na tym, że myślami błądzę po polach Mikołaja. Mama zauważyła zmianę.

– Wyglądasz, jakbyś chodziła z głową w chmurach – skwitowała pewnego wieczoru, odkładając filiżankę kawy. – Poznałaś kogoś?

– Może – odpowiedziałam ostrożnie.

– Oby to nie był kolejny student filozofii – rzuciła z przekąsem. – No, mów.

– To rolnik – wyrwało mi się.

W pokoju zapadła cisza. Ojciec uniósł wzrok znad gazety.

– Rolnik? – powtórzył, jakby chciał się upewnić, że dobrze słyszy. – Ty sobie żarty robisz.

– Nie, to porządny człowiek. Ma swoje gospodarstwo, pracuje ciężko…

– Ale nie jest prawnikiem – przerwała mi matka, tonem, który nie dopuszczał dyskusji.

Próbowałam im tłumaczyć, że to nie dyplom decyduje o wartości człowieka. Że przy nim czuję się sobą, a nie tylko kolejnym ogniwem rodzinnej tradycji. Oni jednak traktowali to jak chwilowe zauroczenie, które trzeba przeczekać.

Kilka dni później, przy rodzinnym obiedzie, ojciec wypowiedział wyrok:

– Jeżeli zdecydujesz się z nim być, nie licz na nasze wsparcie. Ani w pracy, ani w życiu.

Siedziałam z łyżką zupy w dłoni i czułam, że w tym momencie coś się we mnie łamie. Mimo to wiedziałam, że nie cofnę się ani o krok.

Wybór mógł być jeden

Decyzja nie przyszła łatwo. Przez kilka dni chodziłam po mieście jak w transie, wciąż słysząc w głowie słowa ojca. W kancelarii przyjmowałam sprawy, ale nie mogłam się skupić. Wieczorami włączałam telefon, czytając krótkie wiadomości od Mikołaja: „Jak się trzymasz?” albo „Buraki rosną jak szalone”. Brzmiało to naiwnie, a jednak dawało mi więcej otuchy niż wszystkie mądre rady rodziny.

W końcu wzięłam wolne. Spakowałam kilka rzeczy i wsiadłam do pociągu na wieś. Kiedy wysiadłam na tym samym przystanku, zobaczyłam go, stojącego w tym samym miejscu co wtedy, tylko teraz miał na sobie kurtkę i lekko zmarszczone czoło.

Myślałem, że się już nie odezwiesz – powiedział cicho.

– Myślałam – odparłam – że to ja muszę coś wybrać. Ale już wiem.

Przez resztę dnia chodziliśmy po polach. Mikołaj opowiadał o planach na przyszły rok: o nowych maszynach, o tym, jak chce rozszerzyć uprawę. Słuchałam i czułam, że każdy krok po tej ziemi jest moim krokiem w stronę wolności. Wieczorem, siedząc przy kuchennym stole w jego domu, powiedziałam:

Rodzina się mnie wyparła.

– Może to źle, może dobrze – wzruszył ramionami. – Ale ja cię nie zostawię.

Patrzyłam w jego oczy i wiedziałam, że to nie była pustosłowie. W tamtej chwili zrozumiałam, że moje pole wyboru wcale nie jest tak skromne, jak próbowano mi wmówić.

Na wsi zapuszczę korzenie

Pierwsze tygodnie na wsi były próbą dla nas obojga. Ja – dziewczyna z miasta – musiałam nauczyć się wstawać o świcie, chodzić w kaloszach, a nie w butach na obcasie, i nie kręcić nosem na zapach obornika. Mikołaj z kolei starał się nie zasypywać mnie szczegółami o nawozach i wilgotności gleby przy każdym posiłku. Śmialiśmy się, gdy coś szło nie tak.

– Masz dwie lewe ręce do grabienia – stwierdził któregoś dnia, podając mi herbatę po pracy.

– A ty zero wyczucia w krojeniu cebuli – odparłam, a on roześmiał się tak głośno, że echo odbiło się od ścian.

Choć wciąż brakowało mi niektórych wygód, odkrywałam nową przyjemność w prostocie. Chleb pieczony w piecu smakował inaczej, cisza nocą była gęsta i kojąca, a każdy zachód słońca wydawał się bardziej szczery niż widoki z tarasu rodziców.

Czasami jednak czułam ukłucie żalu. Przeglądałam media społecznościowe i widziałam zdjęcia rodziny na bankietach, ojca odbierającego nagrody, matki w eleganckich sukienkach. Wiedziałam, że mnie tam już nie ma i nie będzie.

Pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy na ganku, Mikołaj powiedział:

– Wiesz, buraki to mają mocne korzenie. Jak się dobrze zapuszczą, nic ich nie ruszy.

– Może my też tak mamy – odpowiedziałam, czując, że ta myśl daje mi spokój.

Byłam daleko od mojego dawnego świata, ale pierwszy raz w życiu czułam, że stoję na własnej ziemi.

Zbieram plony swojej decyzji

Minął rok. Pola Mikołaja znów były pełne, a ja – zamiast w todze – chodziłam w roboczych spodniach i kapeluszu chroniącym przed słońcem. Nauczyłam się odróżniać gatunki buraków po liściach, rozpoznawać, kiedy zbliża się burza, i wyczuwać w palcach, kiedy ziemia jest zbyt sucha. Nie porzuciłam prawa – czasem pomagałam sąsiadom w drobnych sprawach, pisałam umowy czy doradzałam w kwestiach spadkowych – ale już nie goniłam za stanowiskiem w kancelarii.

Rodzina milczała. Tylko raz dostałam od siostry wiadomość: „Mama mówi, że kiedyś wrócisz”. Odpisałam krótko: „Jestem już w domu”. Bo dom nie był dla mnie miejscem z marmurowymi schodami, tylko drewnianym ganeczkiem i kubkiem herbaty podanym po pracy w polu.

Jesienią, gdy wykopki dobiegały końca, stanęłam na skraju pola i spojrzałam na rzędy buraków. Słońce zachodziło powoli, a powietrze pachniało słodkawą ziemią. Mikołaj podszedł, objął mnie ramieniem i powiedział:

– Widzisz? Cały rok pracy i wreszcie plon.

– Tak samo jest z nami – uśmiechnęłam się. – Trzeba było cierpliwości.

Ten wiejski mezalians, jak nazywali go rodzice, stał się fundamentem mojego życia. Straciłam rodzinne nazwisko w kancelarii, ale zyskałam coś, czego nie da się kupić ani wywalczyć w sądzie – spokój, poczucie sensu i człowieka, który nigdy nie odwrócił się ode mnie.

Elżbieta, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama