Reklama

Od lat wszystkie święta odbywają się u nas. Bo mamy największy stół. Bo mieszkamy blisko dworca. Bo „u Magdy zawsze tak przytulnie”. No i ja – jak to Jacek mówi – mam wszystko pod kontrolą. „Zorganizowana kobieta to skarb” – słyszę od teściowej za każdym razem, gdy przyjeżdża z walizką pełną prezentów dla dzieci, ale bez choćby jednego ciasta czy przekąski.

Nie zawsze mi to przeszkadzało. Lubiłam, gdy dom pachniał moim żurkiem i pieczonym pasztetem, dzieci biegały z pisankami, a dorośli siedzieli i żartowali, jakby świat na chwilę zwalniał. Ale w tym roku… w tym roku czuję, że mam dość. Że już nie umiem się cieszyć z tego, co kiedyś dawało mi satysfakcję.

Święta wielkanocne zbliżają się wielkimi krokami, a ja od tygodni mam w głowie tabelkę: kto co lubi, co trzeba kupić, co zamrozić, co można zrobić wcześniej. Ale pierwszy raz od lat chciałam coś zmienić.

Próbowałam ich zaangażować

Zaczęło się od drobiazgów. Rodzinny czat, jak zawsze przed świętami, zamienił się w giełdę pomysłów: kto przyjedzie, o której, ile osób, kto śpi na materacu, a kto w pokoju dzieci.

To wtedy wtrąciłam się ja.

„Słuchajcie, w tym roku mam prośbę” – napisałam. – „Może byśmy zrobili wspólnie święta? Ja przygotuję żurek, pieczeń i pasztet, ale może ktoś mógłby przynieść sałatkę albo upiec jakieś ciasto?”.

Przez chwilę nikt nie odpowiadał. Potem wyświetliła się odpowiedź Marty, mojej siostry:

„Ale przecież ty robisz najlepszą jarzynową. Po co psuć?”. I uśmiech. Słodki jak lukier, lepki jak irytacja.

Zaraz potem wpadła wiadomość od teściowej:

„My i tak mamy tyle na głowie, ledwo zdążymy przyjechać. Wiecie, jak jest. Ale może kupimy jakieś dobre ciasto w cukierni?”. Kupić. W cukierni. Tylko na tyle ją stać?

A potem jeszcze brat rzucił: „Ja mogę wino przynieść”. No przecież. Bo butelka półsłodkiego to ekwiwalent trzech dni gotowania i spuchniętych stóp.

Spojrzałam na Jacka.

A ty nic nie napiszesz?

Wzruszył ramionami, jakby to wcale nie były jego święta. Jakby to mnie była przypisana Wielkanoc.

– Kochanie, no przecież zawsze tak było. Ty najlepiej to wszystko ogarniasz.

Poczułam, jak coś we mnie narasta. Powoli, nie głośno. Taki cichy, wibrujący żal. Że nikt nawet nie zapyta, czy mam siłę. Że wszystkim pasuje, jak jest – dopóki ja nie protestuję.

Tylko że w tym roku… protestuję. Jeszcze po cichu. Ale to już jest bunt i zmęczenie. Takie głębokie, do szpiku kości. Przez chwilę miałam ochotę wszystko odwołać. Napisać: „Wiecie co? W tym roku święta są u kogoś innego. Ja idę na spacer”.

Mąż też był wygodny

Wieczór. Dzieci już w łóżkach. W kuchni pachniało pieczonym pasztetem, ale ja nie czułam nic. Stałam przy zlewie, szorując blachę, jakbym mogła z niej zmyć całą swoją frustrację. Jacek przyszedł z salonu z kubkiem herbaty.

Znowu pieczesz coś na noc? – zapytał, jakby to była jakaś ekstrawagancja.

Odwróciłam się powoli.

Muszę przecież zdążyć ze wszystkim przed sobotą. Skoro nikt inny nic nie przyniesie.

– No ale przecież zawsze lubiłaś to robić – rzucił beztrosko, jakby to miało wszystko wyjaśnić.

– Lubiłam, kiedy czułam, że ktoś to docenia. Teraz czuję się jak kucharka z darmową stołówką – odpowiedziałam sucho.

– Magda, nie przesadzaj… Robisz z tego jakąś aferę. Przecież święta to przyjemność, nie obowiązek.

– Nie dla mnie. Dla mnie to tyranie na trzy zmiany i uśmiechanie się, kiedy teściowa znów mówi, że ciasto wyszło trochę suche. I słuchanie, że „w sumie to nie trzeba było się tak starać”.

Jacek westchnął i odstawił herbatę z lekkim trzaskiem.

– No to nie rób. Odpuść sobie trochę.

A kto to wszystko zrobi, jak ja sobie „odpuszczę”? Ty? Marta? Mama? – patrzyłam mu prosto w oczy. – Nikt. Bo wszystkim jest wygodnie, że ja się tym zajmuję. A może mi już nie jest.

– No nie wiem, czego teraz ode mnie oczekujesz – rzucił bezradnie.

Żebyś raz w życiu stanął po mojej stronie. I może… zapytał, jak się czuję. Albo sam zrobił cholerną sałatkę jarzynową.

Zamilkł. Odszedł do sypialni bez słowa. Trzasnęły drzwi. Zostałam w kuchni, w ciszy, z tą brudną blachą i sercem ciężkim jak kamień.

Już nie wytrzymałam

Dzwonek do drzwi dzwonił od rana jak oszalały. Pierwsza była Marta z mężem i dziećmi – torba prezentów, zero sałatki. Potem teściowa – z maleńkim ciastem z cukierni i swoimi historiami o tym, jak kiedyś to kobiety naprawdę miały ciężko. Jeszcze szwagier z nową dziewczyną, która wita się z gracją, jakby przyszła na galę wręczenia Oscarów.

W kuchni warstwa po warstwie zdejmuję z siebie resztki nadziei, że może w tym roku będzie inaczej. Nakrywam stół, wyjmuję talerze, pilnuję, żeby zupa nie wykipiała. Nikt nie pyta, czy pomóc. Przechodzą obok, mijają mnie jak służącą.

– Magda, ten pasztet… no klasa światowa! – mówi Marta, uśmiechając się szeroko. – Naprawdę nie wiem, jak ty to robisz.

– Dziękuję. A co ty zrobiłaś w tym roku? – odpowiadam, patrząc jej prosto w oczy.

Cisza. Głucha, nieprzyjemna. Nawet dzieci przestają na chwilę się drzeć.

– No wiesz… my mamy teraz taki intensywny czas – próbuje się ratować Marta, ale już nie słucham.

Zostawiam ich z sałatką i jajkami faszerowanymi. Idę na balkon. Wdycham zimne powietrze jak antidotum. Siedzę w kurtce, z kubkiem herbaty, patrząc, jak przez szybę śmieją się, jedzą, opowiadają historie, jakby mnie tam w ogóle nie było.

Może faktycznie mnie nie ma. Może jestem tylko parą rąk do garów, ramieniem do położenia kurtki, osobą, która ma „ogarniać”. A dziś coś we mnie się zepsuło. Już nie czuję dumy. Nie czuję nawet złości. Czuję tylko pustkę. I dziwną chęć – żeby zniknąć. Choćby na chwilę. Choćby na jeden świąteczny dzień.

Po co mam się tak męczyć?

Było już po niedzielnym śniadaniu, dzieci biegały z koszyczkami, Jacek coś przestawiał w salonie, a reszta rozmawiała głośno o niczym. Wyszłam do ogrodu, niby tylko na chwilę, i zadzwoniłam do mojej mamy.

– Cześć, mamo. Masz chwilę?

– No pewnie, dziecko, zawsze dla ciebie mam – usłyszałam znajomy, ciepły głos. – Jak tam święta?

Zawahałam się. Przez moment chciałam powiedzieć: „Wspaniale, wszyscy szczęśliwi, dzieci roześmiane, żurek wyszedł jak marzenie”. Ale coś mnie powstrzymało.

– Mamo... czemu nigdy nie powiedziałaś, że to wszystko jest takie męczące?

Po drugiej stronie zapadła cisza. Dłuższa niż zwykle.

– Co masz na myśli?

– No te wszystkie święta. Gotowanie, planowanie, sprzątanie. Przez lata robiłaś to wszystko sama. A ja patrzyłam i myślałam, że tak trzeba. Że to normalne. A teraz ja robię to samo. I... mam ochotę wszystko rzucić.

– Bo tak się robiło – odparła powoli. – Bo ktoś musiał. Bo... nie wiedziałam, że można inaczej.

Zaskoczyła mnie. Zawsze była silna, konkretna, nigdy nie narzekała. A teraz w jej głosie słyszałam coś więcej – zmęczenie? Żal?

– Wiesz, Magda... czasem się zastanawiam, czy warto było tak się spinać. Może wystarczyło mniej. Może wystarczyło być razem.

Zacisnęłam palce na telefonie. Poczułam gulę w gardle.

– Mamo, ja nie chcę harować jak ty. Kocham cię, ale... nie chcę.

– To nie rób tego, córeczko. Po prostu nie rób.

Wiedziałam, że ten nierówny podział obowiązków nie zaczął się ode mnie. Tylko od mojej matki. I jej matki. I wszystkich kobiet przed nami. Ale ja mogę być tą, która go wreszcie zmieni.

Zbuntowałam się na całego

W drugi dzień świąt nie zrobiłam nic. Dosłownie – nic. Leżałam w łóżku do dziesiątej, nie ścieliłam go, nie nastawiłam pralki, nie pozmywałam po wczorajszym. Stół nadal był zastawiony, na blacie w kuchni sterczały resztki jajek, koszyczki z rzeżuchą, okruchy mazurka. W zlewie piętrzyły się talerze, jakby czekały na mnie z wyrzutem. Ale nie ruszyłam ich.

Dzieci oglądały bajki. Jacek chodził po domu trochę jak obcy. W końcu wszedł do kuchni i stanął nad stertą naczyń.

Magda... coś się stało?

Popatrzyłam na niego. Był zdezorientowany, może nawet trochę przestraszony. Pewnie pierwszy raz od lat zobaczył bałagan, który nie znika sam. Tylko że ja nie miałam w sobie siły, by mu to tłumaczyć.

Nie odpowiedziałam. Wróciłam na kanapę, przykryłam się kocem i zamknęłam oczy.

Po chwili usłyszałam odgłos wody, stuk talerzy. Jacek zmywał. Powoli, niezdarnie, ale robił to. Po raz pierwszy od... nie pamiętam kiedy.

Potem przyniósł mi herbatę. Usiadł obok, ale nie powiedział nic. I dobrze. Bo nie potrzebowałam słów. Potrzebowałam przerwy. Wiedziałam, że coś się przełamało. Jeszcze nie na zewnątrz. Ale we mnie.

Nie miałam planu. Nie miałam strategii. Ale miałam jedną, jasną myśl: że w przyszłym roku święta będą inne. Albo będą u kogoś innego. Albo… wcale ich nie będzie.

Coś musi się zmienić na dobre

Siedzę przy kuchennym stole. Tym samym, który co roku uginał się od żurku, pasztetów, mazurków i babek. Tym razem jest pusty. Nie wyjęłam nawet obrusu. Tylko ja, kubek kawy i kartka papieru.

Na górze zapisałam tytuł: „Rzeczy, których nie zrobię na przyszłe święta”. Zapisałam swoje przemyślenia. Patrzę na tę listę i czuję coś dziwnego. Nie smutek. Nie ulgę. Coś pomiędzy – jakby nowa wersja mnie próbowała się przebić na powierzchnię.

Nie wiem jeszcze, czy naprawdę to wszystko zrealizuję. Może za rok znowu wpadnę w ten sam wir. Może znowu ugniotę ciasto i wcisnę się w uśmiech.

Ale wiem jedno: już nie jestem tą samą Magdą, co rok temu. Co pięć lat temu. Co dziesięć. Zbudowałam wokół siebie rodzinny teatr – i sama odgrywałam w nim główną rolę, kostiumy, reżyserię, catering. Aż w końcu sama też musiałam z niego zejść.

Zamykam zeszyt. Kładę go do szuflady. Niech leży. Nie wiem, czy zmienię moją rodzinę. Ale zmieniłam siebie. A to już coś.

Magdalena, 40 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama