Reklama

Gdyby ktoś mnie dziś zapytał, co robiłem zawodowo dwa lata temu, musiałbym się chwilę zastanowić. Nie dlatego, że to było tak dawno – raczej dlatego, że tamto życie wydaje mi się kompletnie obce, puste, rozmyte, bez smaku.

Nie miałem planu

Wtedy byłem kimś, kto szuka albo raczej kimś, kto szukał, ale już dawno przestał wierzyć, że znajdzie. Miałem na koncie dwa kierunki studiów, z których żaden mnie nie pociągał, kilka dorywczych prac, których nie cierpiałem, i codzienny rytuał: wstać, wypić za mocną kawę, usiąść przed laptopem i udawać, że wiem, co robię ze swoim życiem. Prawda była taka, że nie wiedziałem nic.

– Co ty właściwie chcesz robić? – zapytała mnie kiedyś moja mama, kiedy rzuciłem pracę w korporacji. – Masz jakiś plan?

– Plan? – wzruszyłem ramionami. – Przeżyć do końca miesiąca.

Czułem się jak ktoś, kto stoi na przystanku bez rozkładu jazdy. Pociągi jeżdżą, ale żaden nie dla mnie. A jak już któryś się zatrzyma, to i tak jedzie w złym kierunku. Zacząłem więc wysyłać CV hurtowo, mechanicznie, jakby to była jakaś gra, w której trzeba nabić jak najwięcej punktów. Nawet nie czytałem ogłoszeń. Któregoś dnia zadzwonił telefon.

To był przypadek

– Dzień dobry, czy rozmawiam z panem Kamilem? – zapytała kobieta.

– Tak… – odpowiedziałem ostrożnie.

– Dzwonię w sprawie pańskiej aplikacji do naszego sklepu. Zapraszamy na rozmowę. Czy czwartek, godzina 10 będzie odpowiednia?

– Jasne – rzuciłem odruchowo, wciąż nie mając pojęcia, o jaką pracę chodzi.

Dopiero po odłożeniu słuchawki spojrzałem na historię wysłanych maili. Sklep z tkaninami. Zaśmiałem się głośno. Przecież ja nie odróżniam lnu od bawełny. Postanowiłem jednak pójść z ciekawości.

Nie wiedziałem, jak się ubrać. Przez chwilę stałem w przedpokoju z marynarką w jednej ręce i sportową bluzą w drugiej. W końcu założyłem koszulę – czystą, chociaż trochę wygniecioną – i dżinsy, do tego trampki, bo eleganckie buty jakoś mi nie pasowały.

Chciałem spróbować

Sklep znajdował się w starej kamienicy, na rogu. W witrynie kolorowe rolki materiałów, firany, kawałki tiulu, który kojarzył mi się tylko z weselami. W środku pachniało jakby mydłem. Zawahałem się, bo nie byłem pewien, czy to w ogóle dobre miejsce.

– Pan Kamil? – zapytała kobieta za ladą.

Skinąłem głową. Była w wieku mojej mamy, miała związane włosy i taką minę, jakby znała odpowiedzi na wszystkie pytania, ale czekała, aż sam spróbuję je zgadnąć.

– Chodźmy na zaplecze.

Przeszliśmy obok ściany z belami materiałów. Usiadłem na skrzypiącym krześle, kierowniczka wyciągnęła kartkę z CV.

– Widzę, że nie masz doświadczenia w handlu ani w pracy z tkaninami.

– To prawda. Wysłałem CV trochę przez pomyłkę. Mogę powiedzieć wprost: nie odróżniam aksamitu od weluru i nie wiem, czy kiedykolwiek byłem w takim sklepie.

Kierowniczka się roześmiała, ale nie złośliwie.

– Aksamit i welur są do siebie bardzo podobne, to najmniejszy problem. Gorzej, jak nie rozróżniasz ludzi.

Zaintrygowała mnie

Patrzyłem na nią w milczeniu. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Serce mówiło: nie wygłupiaj się, to nie twoje miejsce, ale coś we mnie chciało się przekonać, co będzie dalej.

– Dam ci tydzień próbny. Nauczę cię, jak się kroi materiał, czym się różni wiskoza od lnu, gdzie trzymamy guziki.

Wyszedłem z tej rozmowy bardziej zdezorientowany, niż kiedy na nią przyszedłem. Czułem, że jestem nie na miejscu, że to chwilowe, że zaraz się zorientują, iż nie mam pojęcia, co robię, a jednak coś mnie tam przyciągało. Pierwszy dzień był katastrofą. Nie mogłem zapamiętać, gdzie leżą flanele, ciąłem materiał za krótko i pytałem o rzeczy, które wisiały przede mną. Kierowniczka tylko kręciła głową i szeptała: „Oddychaj, Kamil”. Za to klientki… One miały mnie za atrakcję sezonu.

– Pan nowy? – zapytała starsza pani z laską.

– Można tak powiedzieć – uśmiechnąłem się, podając jej kupon materiału.

– Pan to mi wnuczka przypomina. Tylko bardziej rozmownego.

– Nie wiem, czy to komplement, ale mogę pogadać i z nim – odpowiedziałem.

Roześmiała się, zresztą nie ona jedna.

Polubiłem to miejsce

Tamtego dnia były trzy klientki: pani Basia, pani Wanda i pani Dorota. Każda inna, ale razem tworzyły coś w rodzaju komitetu powitalnego. Przychodziły nie żeby kupić, tylko żeby posiedzieć, pogadać, poplotkować. Ja byłem nowy, więc stałem się ich ulubionym celem.

Na początku gubiłem się w nazwach tkanin, ale nadrabiałem, czym mogłem. Zamiast pytać „co podać?”, mówiłem „a co dziś szyjemy?” i nagle zaczynała się historia o wnuczce, komunii, siostrzeńcu w Kanadzie. Z każdym dniem czułem się pewniej. Nie dlatego, że nagle nauczyłem się rozróżniać bawełnę od jedwabiu – nadal czasem musiałem zaglądać na metki albo pytać kierowniczkę – ale coś innego zaczynało grać.

Zauważyłem, że klientki nie przychodzą tylko po zakupy. One wracały po coś więcej. Po uśmiech, po rozmowę, po to, żeby ktoś zapytał, jak się dziś czują. A ja to umiałem, chociaż nigdy wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Odnalazłem się tam

Zacząłem czytać o materiałach. Chciałem wiedzieć, czym żyją ci ludzie, co ich interesuje, o co pytają. Chciałem być dla nich kimś więcej niż tylko sprzedawcą. I zostałem tam.

Dziś budzę się bez ciężaru w żołądku. Wstaję, robię kawę, zakładam koszulę, którą krawcowa mi uszyła z materiału, który sam wybrałem, i idę do sklepu, zanim jeszcze otworzymy. Lubię być pierwszy, lubię patrzeć, jak dzień się rozkręca.

Pani Wanda przychodzi tylko wtedy, kiedy wie, że ja jestem na zmianie. Pani Basia już nie pyta, co jest w promocji, tylko opowiada, co u wnuczki. A pani Dorota czasem wchodzi, siada na krześle i mówi: „Nie chcę kupować. Chciałam pogadać”. Któregoś razu kierowniczka mi powiedziała:

– Nigdy nie miałam pracownika, którego klientki lubią bardziej ode mnie.

Kiedy czasem siedzę sam przy ladzie, patrzę na ulicę, gdzie kiedyś stałem niepewnie, w niedoprasowanej koszuli i z miną „nie wiem, po co tu jestem”. Cieszę się, że wtedy wysłałem to CV przez przypadek.

Kamil, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama