„Rodzina ciągle wypytywała, kiedy się ustatkuję. W tym roku wielkanocnego zajączka szukałam w spa z obcym facetem”
„W sobotni poranek zobaczyłam go pierwszy raz. Siedział w brodziku z hydromasażem, ręcznik na karku, oczy zamknięte. Wyróżniał się, ale nie wyglądem, raczej brakiem pośpiechu, jakby naprawdę chciał tu być”.

W tym roku postanowiłam nie jechać na Wielkanoc, po raz pierwszy od lat. Nie pakowałam koszyka ze święconką, nie gotowałam jajek, nie szukałam w pośpiechu białej bluzki do kościoła. Zamiast tego zarezerwowałam sobie trzy noce w spa. Samotnie. Bez wymówek, bez tłumaczenia się komukolwiek. W pracy powiedziałam tylko, że potrzebuję odpoczynku. Rodzinie rzuciłam hasło, że „może gdzieś wyskoczę” i wyłączyłam telefon, zanim zdążyli zapytać, co mam na myśli.
Miałam dość świąt
Hotel był położony na obrzeżach małego miasteczka, otoczony drzewami, z małym jeziorem i nowoczesną strefą wellness. Cisza, jakiej nie pamiętałam. Zero pisanek, zero babć pytających, kiedy w końcu się ustatkuję, żadnych żartów o baranku z masła.
Pierwszy poranek spędziłam w szlafroku, sącząc kawę przy panoramicznym oknie, z widokiem na jeszcze lekko ośnieżony trawnik. Potem masaż, sauna i godzina w basenie, gdzie poza mną pływały może dwie inne osoby. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zrobiłam czegoś egoistycznego, ale ten moment minął szybciej, niż przypuszczałam.
Właśnie po basenie, w sobotni poranek, zobaczyłam go pierwszy raz. Siedział w brodziku z hydromasażem, ręcznik na karku, oczy zamknięte. Wyróżniał się, ale nie wyglądem, raczej brakiem pośpiechu, jakby naprawdę chciał tu być. Nie jak ci, którzy przyjeżdżają, bo muszą – bo mają bon, bo promocja, bo dzieci. On był sam, spokojny, i też nie miał obrączki.
Zaintrygował mnie
Wieczorem, ku mojemu zdziwieniu, usiadł przy stoliku tuż obok mnie w hotelowej restauracji. Kelnerka przyniosła nam kartę, a kiedy zamówiliśmy dokładnie to samo ciasto – porzeczkowe z białą czekoladą – uniósł wzrok i powiedział z uśmiechem:
– Wygląda na to, że ciasto wybrało za nas.
Odparłam, że Wielkanoc bez święconki też zasługuje na coś słodkiego. I tak zaczęliśmy rozmawiać. Bez planu, bez wymuszonej kurtuazji, po prostu. O tym, że on przyjechał odpocząć od napięć, że dzieci są u byłej żony, a on po raz pierwszy nie musiał planować koszyczków, dekoracji i logistyki dwóch domów, że nie miał ochoty udawać, że wszystko gra.
Słuchałam go i czułam, że te święta, których tak bardzo się obawiałam, właśnie zaczynają mieć sens. Nie przez tradycję, nie przez rodzinne rytuały, ale przez to jedno przypadkowe spotkanie. Czasem wystarczy kawałek ciasta i rozmowa z kimś, kto też postanowił nie udawać.
Był bratnią duszą
Następnego dnia obudziłam się wcześniej niż zwykle. Za oknem nie było słychać żadnych dzwonów, nie krzątały się sąsiadki w drodze do kościoła, nie było dzieci biegających po trawniku z pisankami. Była cisza i ciepłe światło poranka wchodzące do pokoju przez cienkie zasłony. Przez chwilę po prostu leżałam, patrząc na sufit, a potem wstałam i zeszłam na śniadanie.
Sala była prawie pusta. Większość gości pewnie jeszcze spała albo pojechała na mszę do pobliskiej parafii. Marek już siedział przy jednym ze stolików, z filiżanką kawy i gazetą, którą przyniósł z holu. Zauważył mnie od razu i skinął głową, wskazując krzesło naprzeciwko. Usiadłam, jeszcze w hotelowych kapciach i swetrze narzuconym na piżamę. I wtedy poczułam, że naprawdę nigdzie się nie spieszę.
Nie rozmawialiśmy dużo. Czasem takie śniadania nie potrzebują słów. Podaliśmy sobie masło, raz chleb, raz konfiturę. Marek zapytał tylko, czy dobrze spałam. Odpowiedziałam, że najlepiej od miesięcy. Uśmiechnął się i powiedział, że on też. Że ten hotel jest jak bańka, z której trudno będzie wyjść. Ale nie dodał nic więcej. I dobrze. To śniadanie było dokładnie takie, jakiego potrzebowałam – proste, spokojne, bez żadnych napięć, oczekiwań czy tematów do omijania.
Potrzebowałam tego
Po śniadaniu poszliśmy razem jeszcze raz na spacer wokół jeziora. Nie było ani romantycznie, ani niezręcznie. Było po prostu zwyczajnie. Dwoje ludzi, którzy postanowili spędzić Wielkanoc inaczej, niż się od nich oczekiwało. Gdy wróciliśmy, wymieniliśmy numery telefonów. Nie obietnice, nie plany, po prostu numer i uśmiech.
Rozjechaliśmy się tego samego dnia po południu. On do siebie, ja do siebie. Wróciłam do codzienności – pracy, wiadomości, zatłoczonego tramwaju i sklepu z przecenionymi mazurkami, które nagle straciły swój czar. Myślałam, że nasza znajomość była tylko świąteczną pauzą. Krótką ucieczką, która kończy się z momentem, gdy znów wchodzisz w buty rzeczywistości.
Aż kilka dni później dostałam wiadomość. Krótką, prostą: „Za rok też nie planuję święconki. Chyba wiem, z kim chcę wtedy być”.
Przez chwilę wpatrywałam się w ekran. Potem uśmiechnęłam się, odkładając telefon na bok. Nie odpowiedziałam od razu. Wiedziałam, że mam czas. Że ta historia może się dopiero zaczynać. Jedno było pewne – ten jeden poranek przy śniadaniu był wart więcej niż niejedna rodzinna uroczystość.
Chciałam to powtórzyć
Odpowiedziałam mu dopiero wieczorem. Nie chciałam być zbyt entuzjastyczna, nie chciałam też udawać obojętności. W końcu napisałam tylko: „Może zrobimy swoją własną tradycję? Bez koszyczków i żurku. Ale z ciastem porzeczkowym i porannym spacerem”.
Wysłałam i odłożyłam telefon. Czułam lekki niepokój, ale też coś innego – ciepło, którego nie czułam od dawna. Marek odpisał niemal od razu. „Umowa. Tylko ja w tym roku piekę. Wszyscy twierdzą, że robię najlepsze porzeczkowe w okolicy”.
Uśmiechnęłam się pod nosem. I wtedy dotarło do mnie, że te święta, które miały być ucieczką od wszystkiego, od rodziny, od obowiązków, od oczekiwań – nie tyle były ucieczką, co szansą na złapanie oddechu, na spojrzenie na siebie z boku, na zobaczenie, że jest przestrzeń, by stworzyć coś nowego. Cichszego, spokojniejszego, ale bardziej mojego.
Nie wiedziałam jeszcze, czy z Markiem coś z tego będzie. Nie robiłam planów. Ale kiedy kilka dni później w drodze do pracy mijałam cukiernię, w której sprzedawano porzeczkowe z białą czekoladą, weszłam bez wahania i kupiłam dwa kawałki. Jeden dla siebie. Drugi… na zapas. Na wszelki wypadek.
I po raz pierwszy od lat nie żałowałam, że nie pomalowałam pisanek.
Julia, 31 lat

