Reklama

Od pięciu lat prowadzę własną piekarnię. To moje spełnione marzenie. Uwielbiam ten moment, gdy cała ulica jeszcze śpi, a ja wyjmuję z pieca pierwsze bochenki – chrupiące, złociste, parujące.

Wykorzystywali mnie

Myślałam, że będę tu codziennie spotykać klientów z okolicy – zwykłych ludzi, którzy wracają po kolejny bochenek, bo wiedzą, że piekę z sercem. I rzeczywiście, takich osób nie brakuje. Ale życie szybko pokazało mi, że do piekarni można też wejść bez portfela, za to z rodzinnym uśmiechem i oczekiwaniem, że „przecież się dogadamy”.

Pierwsza była ciotka Hela – królowa wejść bez „dzień dobry”, za to z torbą przygotowaną na świeży chleb.

– Tylko dziś wezmę na zeszyt, obiecuję! – mówiła, a ja, głupia, wpisywałam to w zeszyt, choć „dziś” powtarzało się co tydzień.

Potem kuzyn Radek, z rozbrajającym „Wezmę dwa, bo dzieci głodne”, jakby moje rachunki płaciło ministerstwo rodziny. A na deser – mama, która powtarzała:

– To tylko chleb, przecież cię stać.

Brali „na krechę”

Nie powiem, rodzina jest dla mnie ważna. Ale kiedy w kasie zaczęło brakować pieniędzy, mimo że piekarnia pełna była ludzi… poczułam, że mój bochenek marzeń zamienia się w ciężki, czerstwy kawałek codziennego stresu.

– Ciociu, to mówiłaś tydzień temu… – westchnęłam ostatnio, gdy Hela znów poprosiła „na zeszyt”.

– Oj, Aldonka, nie bądź taka, rodzina to rodzina! – roześmiała się, pakując jeszcze drożdżówkę dla wnuka.

Sobotni poranek zawsze był dla mnie najbardziej pracowity. Zapach świeżych bułek wypełniał całą piekarnię, a ja z satysfakcją układałam je na półkach. Ledwo zdążyłam postawić kosz z rogalami na ladzie, kiedy drzwi otworzyły się szeroko i weszła ciotka Hela. Jej krok był tak pewny, jakby to ona była właścicielką tego miejsca.

– Ja to tylko po jeden chlebek – rzuciła z uśmiechem, już sięgając po największy bochenek.

Brakowało w kasie

Nie minęły dwie minuty, a do środka wszedł mój brat. Rozglądał się, jakby planował większe zakupy.

– Wezmę dwa, bo dzieci głodne – oznajmił w takim tonie, jakby właśnie mi pomagał, robiąc ten wybór.

– Dwa bochenki to razem szesnaście złotych – powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.

– Serio? – roześmiał się. – Rodzina płaci? Nie przesadzaj. To przecież reklama, że jemy twój chleb.

Starałam się mówić spokojnie, choć w środku gotowało się we mnie.

– Reklama nie opłaci mi prądu ani mąki.

– Życie to nie tylko pieniądze – rzucił, biorąc chleb i odwracając się do wyjścia.

Patrzyłam, jak wychodzą jedno po drugim, zostawiając za sobą nie zapach świeżego pieczywa, lecz ciężkie poczucie, że coś w tej naszej rodzinnej umowie jest mocno jednostronne. W głowie zaczęłam liczyć – ile razy w tygodniu wychodzą stąd z pełnymi torbami, a ja zostaję z pustą kasą. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że jeśli nic nie zrobię, za jakiś czas będę tu stała sama, z piecem pełnym chleba, którego nikt nie kupi.

Postawiłam na swoim

Wiedziałam, że nie mogę dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. W kasie brakowało kilkuset złotych tylko z ostatniego tygodnia, a ja coraz częściej zastanawiałam się, czy nie pracuję na stratę. Zaparzyłam sobie mocną kawę, po czym usiadłam przy biurku na zapleczu. Z szuflady wyjęłam czystą kartkę, marker i napisałam dużymi literami: „Rodzina płaci jak wszyscy”. Powiesiłam ją przy kasie, tuż obok tablicy z cenami.

O siódmej pojawiła się mama. Weszła z uśmiechem, ale kiedy zobaczyła kartkę, jej mina natychmiast spochmurniała.

– Aldonko, to wstyd tak traktować rodzinę – powiedziała cicho, ale stanowczo.

– Wstyd to brać i nie oddawać, mamo – odpowiedziałam, starając się, żeby mój głos nie drżał.

– Ty naprawdę chcesz pieniądze od własnej matki za chleb? – zapytała z niedowierzaniem.

– Chcę, żeby każdy szanował moją pracę – odparłam i podałam jej bochenek, tym razem czekając na zapłatę. Mama sięgnęła do torebki, ale widziałam w jej oczach żal.

Dostali nauczkę

Ledwie wyszła, w drzwiach stanęła ciotka Hela. Zmierzyła mnie wzrokiem, potem spojrzała na kartkę przy kasie.

– Wiesz co, nie muszę tu przychodzić. Sama sobie upiekę! – syknęła.

Chwilę później przyszedł Radek. Przeczytał napis, uśmiechnął się krzywo i bez słowa wyszedł, trzaskając drzwiami tak, że z półki spadł jeden rogal.

Minęły trzy dni. Rodziny nie było widać ani słychać. Pani Zosia, moja stała klientka, odebrała swój chleb i powiedziała z uśmiechem:

– Piekarnia to nie jadłodajnia. Dobrze pani zrobiła.

– Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. To przecież rodzina – odpowiedziałam, choć w duchu przyznałam jej rację.

Kasa po raz pierwszy od miesięcy wyglądała tak, jak powinna. Poczułam, że granice, które postawiłam, mają sens.

Mieli żal

Pewnego popołudnia w drzwiach stanęła mama. Weszła wolno, rozejrzała się po pustym w tej chwili lokalu i podeszła do lady.

– Czujesz się teraz lepiej? Bo wszyscy się na ciebie obrazili – powiedziała bez wstępów.

– Czuję się uczciwie. I mam wreszcie czym zapłacić czynsz – odpowiedziałam.

– Ale rodzina to rodzina… – zaczęła, a w jej głosie słychać było wyrzut.

– I dlatego powinna mnie szanować – przerwałam.

Mama pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale wyszła. Zostałam sama w ciszy, czując, że ta rozmowa wcale nie zamknęła tematu.

Wieczorami, zamykając piekarnię, zatrzymywałam się na chwilę przy kasie. Patrzyłam na banknoty i monety – nie dlatego, że nagle stałam się chciwa, ale bo były dowodem, że wreszcie moja praca ma realną wartość. Nie oddawałam jej już za uśmiech i obietnicę „następnym razem”.

I choć wiedziałam, że ta decyzja kosztowała mnie sporo w relacjach rodzinnych, czułam, że wreszcie oddycham pełną piersią. Granice zostały postawione i nie zamierzałam ich cofać, nawet jeśli miałabym zostać z tym sama.

Aldona, 41 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama