Reklama

Od kilku miesięcy wszystko w moim życiu miało ten sam rytm – praca, dom, rachunki. Nic, co by poruszyło serce. Nawet dzieci przestały już ze mną rozmawiać, jakby każde z nas żyło w osobnym mieszkaniu, choć dzieliły nas tylko cienkie ściany. Kiedyś wieczory były inne – kolacja, rozmowy, śmiech. Teraz w domu było jasno, aż raziło od świateł, ale zimno, jak w pustym biurze.

Któregoś dnia, wracając z pracy, wyjęłam ze skrzynki rachunek za prąd. Spojrzałam na sumę i aż mnie ścisnęło w gardle. Prawie tysiąc złotych. Przez chwilę miałam ochotę po prostu go wyrzucić, udawać, że nie widzę, ale potem przyszła myśl – gorzka, jakby ktoś nalał mi do ust octu:

„Płacimy nie tylko za światło. Płacimy za to, że każdy z nas żyje osobno”.

Tego wieczoru podjęłam decyzję. Może zbyt gwałtowną, ale konieczną. Zgasiłam światła w całym domu, zakleiłam kontakty taśmą i wyciągnęłam wszystkie przedłużacze. Czułam, jak rośnie we mnie coś dziwnego – mieszanina ulgi i kontroli. Wreszcie miałam plan.

– Od dziś siedzimy razem. Koniec z marnotrawstwem – i z tym że każdy chowa się po kątach – oznajmiłam, gdy Piotr, Kamil i Zosia weszli do kuchni.

– To chyba przesada… – Piotr popatrzył na mnie z niedowierzaniem.

– Nie przesada. Dyscyplina. Może w końcu zaczniemy być rodziną.

– A może po prostu zgasło ci coś w głowie? – burknął Kamil, nie podnosząc wzroku znad telefonu.

Zamknęłam oczy, licząc do trzech. Nie dałam się sprowokować. Wiedziałam, że muszę być twarda. Wtedy jeszcze myślałam, że w ten sposób ratuję naszą bliskość. Nie wiedziałam, że właśnie zaczynam ją gasić – powoli, po cichu, jak żarówkę, która dogasa w zimnym pokoju.

Początkowa satysfakcja

Pierwszego wieczoru wszyscy siedzieliśmy razem w salonie. Bez telewizora, bez telefonów, tylko światło jednej lampy i cisza, która brzmiała dziwnie – jakby nasłuchiwała, co z tego wyjdzie. Piotr rozsiadł się w fotelu z gazetą, Kamil udawał, że czyta książkę do szkoły, a Zosia rysowała coś na kartce. Ja obserwowałam ich z dumą. „Wystarczyło zgasić światło, żebyśmy znowu byli razem” – pomyślałam z satysfakcją.

Drugiego dnia wszystko wyglądało podobnie, choć już bez tego pierwszego entuzjazmu. Kamil co chwilę ziewał, Piotr przy stole gmerał w szufladzie, jakby szukał powodu, by wstać. Zosia marudziła, że nic nie widzi.

– Mamo, moje kredki się mylą… chciałam niebieski, a wyszedł czarny – jęknęła.

– To dobrze, kochanie. Trochę wyobraźni nikomu nie zaszkodzi – odpowiedziałam z uśmiechem, próbując dodać temu sensu.

Trzeciego dnia atmosfera zgęstniała jak kurz na meblach. Kamil rzucił książką o stolik.

To wygląda jak kara, nie jak rodzina.

– To nauka. Kiedyś ludzie żyli skromnie i byli szczęśliwsi – odparłam, choć sama już zaczynałam czuć w środku niepokój.

– Ewo, trochę światła nikomu nie zaszkodzi – wtrącił Piotr, cicho, bez przekonania.

– Światło to luksus. Bliskość – to potrzeba – odpowiedziałam niemal automatycznie, jakby powtarzała to za mnie jakaś inna kobieta.

Kiedy wszyscy w końcu poszli spać, została tylko cisza. Taka, która dźwięczy w uszach i przypomina echo po zamkniętych drzwiach. Patrzyłam na zgaszoną lampę i poczułam, że coś się wymyka spod kontroli. Miałam nadzieję, że robię coś dobrego. Ale w głębi serca wiedziałam już, że oni się ode mnie odsuwają – krok po kroku, jak od światła, które razi w oczy.

Oddalenie zamiast bliskości

Minął tydzień. Zasady, które miały nas zbliżyć, zaczęły żyć własnym życiem – jak niechciany gość, którego nikt nie potrafił wyrzucić. Zamiast wspólnego wieczoru w salonie mieliśmy milczenie i unikające spojrzenia. Piotr wracał coraz później z pracy. Wchodził do domu cicho, jakby bał się, że przyłapię go na spóźnieniu.

– Miałem dodatkowe zlecenie – tłumaczył, zdejmując kurtkę. – Wiesz, nowe mieszkania, trzeba podłączyć instalację.

– Aha… – odpowiedziałam chłodno, choć w środku aż kipiałam. Wiedziałam, że to wymówka. Uciekał.

Kamil zamykał się w pokoju i pod kołdrą świecił telefonem. Czasem widziałam smugę światła spod drzwi.

– Kamil, zgaś to! – wołałam.

– Zaraz, tylko skończę rozmowę – odpowiadał głosem, który mówił „nie”.

Wiedziałam, że ma gdzieś moje zasady. Ale nie mogłam ustąpić. To byłby koniec. Najbardziej bolała mnie Zosia. Moja mała dziewczynka, która jeszcze niedawno przychodziła się przytulić przed snem, teraz zasypiała z latarką w dłoni. Pewnego wieczoru zajrzałam do jej pokoju.

– Zosia, zgaś to światełko, baterie też kosztują – powiedziałam łagodnie.

– Ale ja się boję… – wyszeptała. – Tam, gdzie ciemno, wszystko się rusza.

Usiadłam na brzegu łóżka, ale nie umiałam jej przytulić. Jakby między nami też zrobiło się ciemno. Kamil wszedł bez pukania.

– Nie widzisz, że robisz z nas zakładników? – rzucił z ironią. – Tylko ty wiesz, co dla wszystkich dobre?

Piotr, który akurat przechodził korytarzem, stanął w drzwiach.

– Odpuść trochę tej kontroli – powiedział.

Milczałam. Chciałam krzyknąć, że się myli, że ja tylko próbuję nas uratować, ale słowa utknęły mi w gardle. Patrzyłam na nich – na trójkę najbliższych ludzi – i czułam, że oddalają się ode mnie szybciej niż gasnące światło żarówki.

Nie chciałam tego usłyszeć

Tamtego wieczoru nie mogłam zasnąć. Dom był cichy, ale nie taki spokojny – raczej obcy, jakby należał do kogoś innego. Leżałam w łóżku i nasłuchiwałam kroków. Wtedy usłyszałam szepty w kuchni. Piotr i Kamil. Wstałam. W korytarzu było ciemno, więc nikt mnie nie zauważył. Stałam boso na zimnych płytkach, trzymając w dłoni kubek, żeby udawać, że przyszłam po wodę.

Nie da się tak żyć – mówił Piotr. – Czekam, aż pójdzie spać, żeby móc zapalić światło.

– Mówi, że to przez rachunki – mruknął Kamil – ale to chyba przez nas. Bo się boi, że się rozpadniemy.

– Może już się rozpadliśmy – odpowiedział Piotr po chwili ciszy.

Poczułam, jak ściska mnie w gardle. To jedno zdanie – krótkie, spokojne, bez gniewu – zabolało bardziej niż krzyk. Weszłam do kuchni.

– Nie jestem wariatką! – krzyknęłam, zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć. – Chciałam, tylko żebyście byli razem! Czy to aż tak dużo?!

Piotr odwrócił się powoli.

– Ale w ciemności to nie razem, Ewo.

Myślałam, że to cię cieszy! Że przynajmniej wieczorem jesteśmy w jednym miejscu!

– Bo musimy – wtrącił Kamil. – Nie rozumiesz, że robisz z nas więźniów? Może gdybyś z nami porozmawiała, zamiast nas pilnować, byłoby inaczej.

Patrzyłam na nich i czułam, jak pęka coś w środku. Chciałam coś powiedzieć, ale jedyne, co usłyszeli, to cichy szloch. Kiedy wyszli z kuchni, zostałam sama w ciemnościach.

Dom znowu rozbłysnął

Siedziałam tej nocy długo w salonie, jakby czekała na mnie jakaś odpowiedź. Wokół – półmrok. Lampa drżała, światło pulsowało, jakby też miało dość tego domu. Patrzyłam na żarówkę i myślałam, że dokładnie tak wyglądam ja – niby świecę, ale za chwilę zgasnę.

Piotr spał w sypialni, Kamil pewnie słuchał muzyki w słuchawkach, Zosia mruczała cicho za ścianą. Każde osobno. Każde w swoim świecie.
Pamiętałam czasy, gdy wszystko było proste. Piotr wracał z pracy i pachniał farbą, bo jeszcze malował pokój dla Kamila. Zosia śmiała się tak głośno, że sąsiedzi zaglądali z uśmiechem przez balkon. A ja… ja wtedy nie potrzebowałam zasad, żeby czuć, że jestem im potrzebna.

Teraz zostało tylko to: rachunki, obowiązki i ciemność, którą sama sobie wymyśliłam. Nagle zrozumiałam, że cały ten pomysł nie był o prądzie, tylko o mnie. Bałam się, że ich tracę, więc zamknęłam ich w klatce, żeby nie uciekli. I oni faktycznie zostali – tylko sercem dawno już wyszli.

Podniosłam się z fotela. Zrobiłam kilka kroków i dotknęłam kontaktu. Przez moment zawahałam się, jakby włączenie światła miało coś zniszczyć. Ale potem nacisnęłam.

Lampa zapaliła się gwałtownie. Dom rozbłysnął, aż musiałam przymrużyć oczy. Z sufitu spadł kurz, a ściany jakby odetchnęły. Otworzyłam wszystkie drzwi, zdjęłam taśmę z kontaktów, włączyłam każdą lampkę, jakbym odprawiała jakiś rytuał odkupienia.

Usiadłam na podłodze i szeptem powiedziałam do siebie:

– Chciałam nas ocalić, a tylko zgasiłam to, co jeszcze świeciło.

W świetle, które tak długo było zakazane, zobaczyłam kurz, porozrzucane książki, nieumyte kubki. Ale pierwszy raz od dawna nie chciałam tego sprzątać. Tylko siedziałam i pozwalałam, by światło mnie bolało – bo przypominało, ile straciłam.

Obecni, a jednak dalecy

Poranek przyszedł niespodziewanie cicho. W domu znów świeciło światło — nie z mojej woli, tylko dlatego, że już nikt nie pytał o pozwolenie. Kamil zszedł do kuchni, nie patrząc mi w oczy, nalał sobie mleka i wrócił do pokoju. Zosia jadła płatki przy stole, zapatrzona w tablet. Piotr w pośpiechu zakładał kurtkę, jakby chciał uciec, zanim cokolwiek powiem.

– Nie zjesz? – zapytałam cicho.

– Nie mam czasu – rzucił, zawiązując buty. – Muszę być na budowie wcześniej.

Drzwi zamknęły się za nim z głuchym trzaskiem.

Światło w kuchni paliło się dalej. Ciepłe, żółte, spokojne. W jego blasku zobaczyłam ich wszystkich jak przez szybę: obecnych, a jednak dalekich.

Usiadłam przy stole, ten sam rachunek za prąd wciąż leżał w rogu, lekko przybrudzony, jak pamiątka po mojej własnej głupocie.

Światło wróciło, ale bliskość już nie. Może to jedyna strata, której nie da się przeliczyć na rachunki.” – pomyślałam.

Zosia podniosła wzrok znad ekranu.

– Mamo, mogę dziś zostać dłużej u Ani?

– Tak, kochanie – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć.

Kiedy wyszła, została tylko cisza i ten uparty blask lampy. Sięgnęłam do kontaktu i powoli wyłączyłam światło. Tym razem nie z oszczędności, tylko z rezygnacji. Ciemność otuliła mnie miękko, prawie łagodnie. Światłość muszę teraz znaleźć w sobie.

Ewa, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama