Reklama

Nigdy nie uważałem się za ideał. Nie byłem ani szczególnie przystojny, ani wybitnie bogaty. Ot, zwykły facet, który marzył o zwyczajnym życiu — o kobiecie, z którą można zestarzeć się na jednej kanapie, popijając herbatę. Przez lata spotykałem różne dziewczyny. Niektóre były tylko przelotnymi znajomościami, inne traktowałem bardzo poważnie. Jednak moje relacje nigdy nie trwały zbyt długo. Dlaczego? Bo zawsze był ktoś, kto wiedział lepiej, a konkretniej moi rodzice. Szczególnie mama. Krytykowali, podważali, porównywali. Jedna była za mądra, druga za wysoka, trzecia miała „nie te oczy”. I tak minęły mi lata. Aż zostałem zupełnie sam.

Właśnie coś straciłem

To była licealna miłość. Anka chodziła klasę wyżej, miała rude włosy splecione w warkocz i uśmiech, który powodował dziwne ssanie w żołądku. Kiedy podeszła do mnie pierwszy raz, miałem wrażenie, że zemdleję.

— Cześć, ty jesteś Kamil, prawda? — zapytała, podając mi książkę, którą zostawiłem na stołówce.

— No... ja... tak — wyjąkałem, czując, jak policzki mi płoną.

Od tego dnia rozmawialiśmy niemal codziennie. O muzyce, książkach, planach na przyszłość. Była mądra, dowcipna, inna niż wszystkie dziewczyny, które znałem. Spotykaliśmy się potajemnie po lekcjach — nie dlatego, że chcieliśmy coś ukrywać, ale wiedziałem, że w domu nie przejdzie. Mama uważała, że „dziewczyny to przeszkoda w nauce”, a tata miał teorię, że „porządna kobieta sama się nie narzuca”.

W końcu Anka zaproponowała, żebym przyszedł na obiad do jej domu. Zgodziłem się, pod warunkiem, że później odwiedzimy też moich rodziców. I to był błąd.

— Ruda? — spytała mama, gdy tylko ją zobaczyła. — No wiesz, z takimi to różnie bywa. Krótkie spódniczki, kolorowe włosy. A co ona w ogóle studiuje?

— Jeszcze nie studiuje, mamo. Ma siedemnaście lat.

— To już wiadomo, że nie będzie z niej żadnej porządnej kobiety — rzucił ojciec znad krzyżówki.

Anka wyszła po dziesięciu minutach, a ja wiedziałem, że właśnie coś straciłem.

Po co kobiecie taka mądrość

Ela była dokładnym przeciwieństwem Anki. Spokojna, cicha, ale miała w sobie to coś, co przyciągało jak magnes. Poznaliśmy się na studiach, na wykładzie z filozofii. Pamiętam, jak w przerwie rozwinęła przede mną taki wywód o Sofoklesie, że zgubiłem się w połowie, a i tak słuchałem z otwartą buzią. Była niesamowicie inteligentna, a jednocześnie ciepła. Z Elą czułem się bezpiecznie. I po raz pierwszy pomyślałem, że to mogłoby być coś na serio.

Po kilku miesiącach znajomości zabrałem ją do domu na weekend. Myślałem naiwnie, że rodzice w końcu dostrzegą, że mam dobry gust. Mama zrobiła ciasto, tata nawet ogolił się starannie. Szykowali się jak na wizytę ambasadora. Przyszliśmy punktualnie. Ela przywitała się grzecznie, przyniosła kwiaty. Zaczęliśmy rozmowę przy stole. Początkowo szło gładko: pogoda, uczelnia, plany na przyszłość. Aż Ela wspomniała, że myśli o doktoracie z filozofii.

— Filozofia? — Ojciec parsknął śmiechem. — Czyli co, nie będzie pracować?

— Tato… Ela się uczy, to ciężki kierunek — próbowałem ratować sytuację.

— No i po co kobiecie taka mądrość? Kobieta powinna umieć dobrze gotować, a nie gadać mądrzejsze rzeczy niż chłop — burknął.

Ela nie skomentowała. Pożegnała się uprzejmie, ale chłodno. Później napisała mi wiadomość, że chyba nie jest gotowa na życie z kimś, kogo rodzice mają takie podejście do kobiet. Nie miałem jej za złe. Sam się wstydziłem.

Tym razem będzie inaczej

Agnieszka miała metr osiemdziesiąt pięć i najdłuższe nogi, jakie w życiu widziałem. Poznaliśmy się na imprezie u wspólnego znajomego. Ja miałem 178 centymetrów w kapciach, więc teoretycznie nie pasowaliśmy do siebie ani trochę. A jednak jakoś zaiskrzyło. Miała cudowne poczucie humoru i dystans do siebie, który tylko dodawał jej uroku. Nie przeszkadzało mi, że przytulała mnie „z góry”, ani że musiałem wspinać się na palce, żeby ją pocałować. Przeciwnie — czułem się przy niej pewniej niż z niejedną dziewczyną niższą ode mnie.

Pierwsze miesiące były świetne. Po raz pierwszy nie czułem presji, że muszę „przynieść, podać, pozamiatać”, bo Agnieszka sama była zorganizowana, zaradna i do bólu szczera. Kiedy powiedziała, że chciałaby poznać moich rodziców, nie protestowałem: wiedziałem, że to dla niej ważne. Myślałem: „Tym razem będzie inaczej”. Naiwny byłem.

— Kamil, czy ona idzie na szczudłach? — spytała mama szeptem, gdy tylko Agnieszka przekroczyła próg. — Taka wysoka… Przecież to wygląda komicznie.

Ojciec uśmiechnął się krzywo:

— Żeś sobie, synu, wybrał. Jak staniecie razem na ślubnym kobiercu, to co, będziesz w koturnach?

Agnieszka to słyszała, choć udawała, że nie. Uśmiechała się przez cały obiad, choć widziałem, jak coraz mniej mówi, coraz częściej spuszcza wzrok. Wieczorem powiedziała mi tylko jedno:

— Twoja mama patrzyła na mnie tak, jakbyś przyprowadził żyrafę z zoo. Przykro mi, Kamil. Nie chcę się więcej tak czuć.

I znowu zostałem sam.

Z czasem przestałem próbować

Z biegiem lat zacząłem unikać przedstawiania komukolwiek moich partnerek. Nie dlatego, że miałem coś do ukrycia — po prostu szkoda mi było patrzeć, jak ktoś, na kim mi zależy, zostaje wdeptany w ziemię przez kilka złośliwych komentarzy rzuconych niby „w żartach”, niby „z troski”. Mama stała się mistrzynią w udawaniu, że „chce tylko dobrze”. Ilekroć wspominałem, że się z kimś spotykam, widziałem, jak napina jej się twarz.

— Oby tylko nie była rozwódką — rzucała mimochodem. — I nie jakąś starą panną po przejściach. I nie za chudą, nie za grubą, nie za głośną… najlepiej bez przeszłości, z dobrego domu i wierzącą. No i żeby gotować umiała. Tylko nie miej pretensji, jak ci potem powiem, że mi się nie podoba.

Zamiast mnie wspierać, robiła ze mnie chłopca, który nie umie sam podjąć decyzji. Jakbym nie miał prawa czuć, zakochiwać się, próbować. Kiedyś odważyłem się zaproponować, że może to ona kogoś mi znajdzie, skoro tak świetnie się zna. Nawet się nie obraziła. Wręcz przeciwnie — wzięła to za zaproszenie do działania. Przyniosła mi numer do „córki znajomej z chóru”.

Umyślnie nie zadzwoniłem. Nie potrzebowałem randki w ciemno z polecenia mojej matki. Już wystarczyło, że każdą z moich wybranek skreślała po pięciu minutach. Z czasem przestałem próbować. Nawet jeśli ktoś mnie naprawdę interesował, trzymałem to dla siebie. Byłem już zmęczony, przewidywałem scenariusz z wyprzedzeniem.

Nie miałem już siły

Kiedyś sądziłem, że samotność to coś, co spotyka ludzi, którzy nie chcą być z nikim. Dziś wiem, że można bardzo chcieć, a i tak zostać samemu. Nie dlatego, że nie było szans. Po prostu żadna z nich nie przetrwała spotkania z moimi rodzicami. Po trzydziestce próbowałem jeszcze raz czy dwa. Raz z Joanną, rozwódką z dzieckiem. Wtedy matka się nawet nie powstrzymała do końca spotkania.

— A to dziecko to z kim? — zapytała przy kawie, tak jakby pytała, czy Joanna woli mleko czy cukier.

Joanna próbowała odpowiadać uprzejmie, ale ja już wiedziałem, że to koniec. Widziałem ten błysk w oczach mamy. Oceniający, surowy. Dla niej przeszłość Joanny przekreślała wszystko inne — jej uśmiech, mądrość, to, jak świetnie dogadywała się z moim siostrzeńcem. Potem była Basia, wdowa. Starsza ode mnie o pięć lat, dojrzała, serdeczna. Zakochałem się. I znów to samo. Ojciec pokiwał głową i stwierdził:

— No nie wiem, synu, chyba sobie szukasz matek, a nie partnerek.

I chociaż chciałem walczyć, przekonywać, że to moja sprawa, że to moje życie, nie miałem już siły. Wolałem się nie kłócić. Pożegnałem się z Basią bez wyjaśnienia, po cichu, dla świętego spokoju. Teraz mija czterdziestka. Znajomi żenią się, rozwodzą, zakładają rodziny, przeprowadzają się z mieszkania do domu. Ja czasem zamawiam pizzę dla jednej osoby i wcale nie mam już siły marzyć, że coś się zmieni.

Nie jestem sam z wyboru

Nigdy nie podjąłem decyzji, że chcę być sam. Nie obudziłem się pewnego dnia z myślą: „Tak, to będzie mój los — stary kawaler z kotem i mikrofalą”. To po prostu jakoś się stało. Najpierw były straty: dziewczyny, które odeszły z poczuciem, że nie ma dla nich miejsca w moim świecie. Potem przyszło zobojętnienie, a wreszcie cisza. Taka, której już nikt nie próbował zakłócić.

Moja matka wciąż czasem wypomina mi, że „z takim podejściem to sobie życia nie ułożę”. Ojciec w zasadzie milczy — może wie, że przegięli, może po prostu nic go to już nie obchodzi. Moje serce też jakby się wyciszyło. Niby bije, niby czasem szybciej zareaguje na jakiś przypadkowy uśmiech w tramwaju, ale już nie wierzy, że to coś zmieni. Czasem siedzę na ławce pod blokiem i patrzę, jak sąsiad idzie z żoną spacer. Oboje po siedemdziesiątce, schorowani, powolni, ale idą razem.

Nie mam żalu. Rodzice przynajmniej się starali, a ja próbowałem, naprawdę. Tyle że za każdym razem byłem sam — nie w związku, ale w walce o niego. Dziś nie wiem, czy jeszcze umiałbym być z kimś. W każdym razie, nie jestem sam z wyboru. To nigdy nie był mój wybór.

Kamil, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama