Reklama

Nie sądziłam, że wybór serca może kogoś aż tak uwierać. Moich rodziców bolało wszystko – od jego miejsca urodzenia po to, jak się ubierał. Dla nich kufajka i gumofilce nie były ubraniem roboczym, tylko powodem do drwin. Mimo to pokochałam Kacpra całym sercem – za jego prostolinijność, siłę i spokój. Nie przypuszczałam jednak, że ten związek będzie dla mnie walką nie tylko z oczekiwaniami rodziny, ale też z własnymi wątpliwościami.

Poznaliśmy się w błocie

Poznaliśmy się tam, gdzie nikt się nie spodziewa znaleźć miłości – na błotnistym poboczu drogi krajowej, gdzie utknęłam z przebitą oponą. Było zimno, padał deszcz, a ja próbowałam wymienić koło, trzęsąc się z zimna i przeklinając swoje życie. I wtedy podjechał on – starym passatem, z kufajką narzuconą na ramiona i czapką z daszkiem. Wysiadł, spojrzał na mnie i powiedział:

– Pomóc?

Nie czekał na odpowiedź. Wziął się do roboty, a ja stałam i patrzyłam, jak sprawnie i spokojnie działa. Nie powiedział nic zbędnego, nie próbował się popisywać. Po prostu zrobił, co trzeba. Na koniec tylko rzucił:

– Tyle błota, że butów szkoda. Ale pani już dalej dojedzie.

Może się odwdzięczę kawą? – zapytałam, zanim zdążył wsiąść do auta.

Uśmiechnął się, pierwszy raz. Wtedy zauważyłam, że ma dobre, ciepłe oczy. Zgodził się.

Kawa przeciągnęła się do obiadu, a potem do spaceru. Okazało się, że mieszka kilka wsi dalej, hoduje bydło i nie ma pojęcia, co to brunch ani LinkedIn. Ale z każdym kolejnym zdaniem czułam się przy nim spokojniejsza. I dziwnie… szczęśliwa? Zaiskrzyło. Bez kolacji przy świecach, bez aplikacji randkowej. W błocie, przy drodze. Może to brzmi jak kiepski żart, ale dla mnie to był początek czegoś prawdziwego.

Mama się popłakała

Zaręczyliśmy się po niespełna roku znajomości. Kacper oświadczył mi się w stodole, przy zapachu siana i świeżo wydojonego mleka. Klęknął na jedno kolano, trzymając pierścionek w dłoni, którą jeszcze chwilę wcześniej głaskał cielaka. Nie było romantycznej muzyki ani drogich kolacji – tylko on, ja i cisza wsi, przerywana muczeniem krów. Ale to była najpiękniejsza chwila w moim życiu. Dopóki nie powiedziałam o tym mamie.

– Zaręczyliśmy się – powiedziałam przy obiedzie, uśmiechając się do niej, jak dziecko pokazujące rysunek.

Mama spojrzała na mnie i… rozpłakała się. Ale nie z radości.

– Z tym chłopem ze wsi?! – wykrztusiła. – Ty naprawdę chcesz przekreślić całe swoje życie?

– Mamo, kocham go.

– On nosi kufajkę i gumofilce! Jak ty się z tym pokażesz ludziom? – jęknęła. – Przecież jego matka wciąż robi przetwory w słoikach!

Ojciec milczał. Patrzył w talerz i nawet nie próbował spojrzeć mi w oczy. Wiedziałam, że to milczenie jest najgorsze. Bo to oznaczało, że zawiodłam. I że decyzja o związku z Kacprem była dla nich czymś więcej niż błędem – była wstydem. Wyszłam z obiadu bez słowa. W aucie zadzwoniłam do Kacpra.

– W porządku? – zapytał.

– Płakała. Ale nie dlatego, że się cieszy – odparłam.

Chcesz to jeszcze przemyśleć?

– Nie. Chcę ich przestać słuchać.

Nikt nie chciał przyjechać

Wesele planowaliśmy sami, z oszczędności. Bez sali bankietowej, bez DJ-a z laserami i bez siedmiu dań. Za to z drewnianą stodołą przystrojoną w polne kwiaty, z kapelą z okolicznej wsi i kiełbasą z wędzarni Kacpra. Marzyłam o tym, żeby było swojsko i serdecznie. I było. Ale bez nich.

– Nie przyjedziemy – powiedziała mama przez telefon, chłodno, jakby odwoływała wizytę u dentysty. – To nie jest ślub, na którym chcielibyśmy być.

– Mamo, to mój ślub – próbowałam jeszcze, choć głos już mi drżał.

– I właśnie dlatego to takie przykre – rzuciła i rozłączyła się.

Ojciec nawet się nie odezwał. Tydzień później ciocia Iwona przysłała SMS-a: Przykro mi, ale uważam, że to błąd. Powodzenia. Z rodziny była tylko babcia. Siedziała przy stole z gośćmi od Kacpra, w nieco za dużym żakiecie i z miną, jakby walczyła ze sobą, czy się cieszyć, czy jednak wstydzić.

– Ziemniaki pyszne – szepnęła, gdy się do niej zbliżyłam. I to był cały komentarz o weselu.

Ale mimo tego wszystkiego… było cudownie. Tańczyliśmy do białego rana, błoto chlupało pod stopami, dzieci biegały z lizakami, a Kacper trzymał mnie tak, jakby cały świat mógł się zawalić, byle tylko mnie nie puścić. Byłam szczęśliwa. Ale w środku – coś kłuło. Bo przecież każda panna młoda marzy, żeby jej tata poprowadził ją do ołtarza. A ja... szłam sama.

Święta, które rozdzieliły rodzinę

Pierwsze święta po ślubie miały być wyjątkowe. Chciałam je spędzić z obiema rodzinami – moją i Kacpra – przy jednym stole. Marzyłam o tym, żeby mama spróbowała jego barszczu z uszkami, żeby tata uśmiechnął się na widok naszego kurnika pod śniegiem, żeby choć przez chwilę było normalnie. Naiwna byłam.

– Nie przyjedziemy na wieś – powiedziała mama, jakby chodziło o misję do Czarnobyla. – Mamy już plany.

– Jakie? – zapytałam ostrożnie.

– Z Iwoną i jej rodziną. W mieście. W normalnych warunkach. Wiesz, bez siana na podłodze i karpia w wannie.

Nikt nie trzyma karpia w wannie, mamo – próbowałam zażartować.

– A jego matka? – rzuciła beznamiętnie. – Słyszałam, że robi kompot z suszu. To śmierdzi na całą klatkę. Serio, nie rozumiem, jak ty to znosisz.

Tym razem się nie popłakałam. Po prostu powiedziałam:

– Szkoda, bo Kacper specjalnie kupił prawdziwą choinkę. I jego mama nauczyła mnie lepić pierogi. Takie, jakich nie jadłaś w życiu.

Święta spędziliśmy z jego rodziną. Było ciepło, gwarnie, głośno. Dzieciaki z sąsiedztwa śpiewały kolędy, jego babcia zrobiła sernik na domowym twarogu, a my, mimo że bolało, uśmiechaliśmy się. Tylko wieczorem, po pasterce, kiedy już leżeliśmy w łóżku, Kacper spytał:

– Gdyby nie ja… to byś tam z nimi siedziała, co?

– Może tak – powiedziałam szczerze. – Ale nie byłabym szczęśliwa.

Ostatnia szansa na normalność

Mama zadzwoniła niespodziewanie w maju.

– Twój tata miał wylew. Nie mów nikomu, ale boję się, że już nie będzie taki jak dawniej.

Pojechałam bez zastanowienia. Kacper został w domu, choć nie musiałam go nawet prosić. Wiedział, że to coś, co muszę zrobić sama. Tata leżał w szpitalnym łóżku, blady i cichy. Kiedy mnie zobaczył, jego oczy lekko się zaszkliły. Nie powiedział nic, ale poruszył dłonią. Usiadłam przy nim. Przez dwie godziny trzymałam go za rękę, opowiadając o naszych kurach, o kozach Kacpra, o tym, jak uczymy się robić wino z aronii. Patrzył na mnie uważnie. Chyba pierwszy raz od naszego ślubu nie czułam w jego oczach pogardy, tylko... smutek.

W drzwiach stanęła mama. Skrzywiła się. Wciąż nie mogła się pogodzić, że przyjeżdżam z „wieśniaczym” bagażem.

Chciałam cię przeprosić – powiedziałam cicho, zanim zdążyła coś powiedzieć. – Że nie spełniłam waszych oczekiwań.

Zamrugała szybko, jakby walczyła z łzami.

– Myślałam, że znajdziesz kogoś lepszego. Kogoś… miejskiego. A ty wybrałaś chłopa.

– Wybrałam dobrego człowieka – odpowiedziałam. – I nadal czekam, aż to zauważycie.

Nie odpowiedziała. Ale nie zamknęła za mną drzwi, kiedy wychodziłam. Tyle wystarczyło, żebym poczuła, że coś drgnęło. Tydzień później mama zadzwoniła:

Macie może jeszcze tego kompotu z suszu? Tata chciałby spróbować.

Mój wiejski mezalians

Minęły trzy lata od tamtej rozmowy. Dziś moi rodzice odwiedzają nas co kilka tygodni. Mama wciąż zrzędzi, że w kuchni mamy za dużo słoików, a tata nie zawsze nadąża za opowieściami Kacpra o pracy w polu. Ale kiedy widzę, jak razem siedzą przy ognisku, śmieją się z żartów szwagra i jedzą placki ziemniaczane z domową śmietaną, wiem, że najgorsze mamy za sobą. Nie zmieniłam ich. Oni nie zmienili mnie. Ale nauczyliśmy się siebie nawzajem nie oceniać. A może po prostu zmęczyła ich walka ze mną?

Miłość nie wybiera miejsca urodzenia, dochodu ani marki butów. Nie obchodzi jej kufajka ani gumofilce. Obchodzi ją to, że ktoś wraca z pola zmęczony, ale zrywa kwiaty przy drodze, bo wie, że mnie to ucieszy. Że zimą pali w piecu przed moim powrotem z pracy, żeby w domu było ciepło. Że nigdy nie mówi „nie dasz rady”, tylko „spróbujemy razem”.

Czasem wciąż widzę w oczach mamy cień rozczarowania. Może nadal wyobrażała sobie dla mnie inną przyszłość. Ale już nie komentuje. Przynosi jabłecznik, czasem przywozi tacie domową nalewkę od Kacpra. A ja – dziękuję i milczę. Wiem, że każde to „przypadkowe” odwiedziny to ich sposób na powiedzenie: „nie rozumiemy cię, ale może już trochę mniej się wstydzimy”. Kacper wciąż nosi kufajkę. Ja czasem też.

Weronika, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama