Reklama

Na co dzień pracuję w marketingu i – jak to się mówi – mam głowę na karku. Zaczynałam od stażu, jeszcze na studiach. Dostawałam wtedy nieco ponad tysiąc złotych miesięcznie. Udało mi się załapać na niego, dzięki pani doktor, która na uczelni prowadziła zajęcia z PR i pracowała na co dzień w tej firmie. To ona doradziła mi, żebym wzięła udział w rekrutacji.

Ciężko pracowałam

– Paulina, to idealna szansa dla ciebie – powiedziała podczas konsultacji, na które zaprosiła mnie tuż po ćwiczeniach. – Może wypłata nie jest jakaś oszałamiająca, ale to duża i znana marka, która poważnie traktuje programy stażowe. Tutaj nikt nie każe ci parzyć kawy czy kserować tony dokumentów. Opiekunka praktyk naprawdę dba, żeby stażyści mogli poznać branżę od środka i czegoś się nauczyć. A – tutaj ściszyła głos – wiem z pewnych źródeł, że na najlepsze dwie osoby czeka etat.

Złożyłam wymagane dokumenty, przeszłam proces rekrutacyjny i udało mi się zdobyć miejsce na stażu. Podczas niego starałam się z pełnych sił i rzeczywiście dostałam stałą umowę. Wtedy jeszcze pisałam pracę magisterską, ale miałam wyrobić około trzy czwarte etatu, a firma szła mi na rękę z dopasowaniem grafiku do zajęć, które zostały mi jeszcze do zaliczenia na uczelni. Z czasem dostawałam coraz bardziej samodzielne projekty, aż w końcu awansowałam na stanowisko, które zajmuję obecnie. To oczywiście wiązało się z podwyżką i fajnymi premiami za udane współprace z klientami.

Teraz, po niecałych pięciu latach, jestem zastępcą leadera swojego działu, prowadzę kampanie dla wielu naszych kluczowych klientów i całkiem dobrze zarabiam. Do swojej pozycji zawodowej doszłam sama. Ciężką pracą, ambicją i uporem. Musiałam starać się dużo bardziej niż wielu znajomych ze studiów, którzy mieli pomoc rodziny, znajomości i protekcje, dzięki którym na początku było im o wiele łatwiej. Ja pracowałam na wszystko sama i naprawdę jestem dumna z tego, że nie poddałam się po drodze.

Różniliśmy się od siebie

Od roku jestem zaręczona z Michałem. To ten typ z żurnala: garnitur szyty na miarę, zegarek droższy niż moja pensja, język angielski płynny jak kawa z mlekiem, a rodzice – właściciele dużej hurtowni budowlanej, która ma podpisane liczne kontrakty ze znanymi firmami deweloperskimi. To ludzie z pieniędzmi, którzy nie tylko dobrze zarabiają, ale i od dzieciństwa inwestowali w swojego syna.

On podczas studiów nie musiał dorabiać po knajpach, nie wynajmował taniej stancji i nie zastanawiał się nigdy, czy starczy mu do pierwszego. Wakacje za granicą? Jasne, w znanych kurortach, a nie na saksach w Niemczech, żeby załatać skromny studencki budżet. Zimowe wyjazdy na narty. Bez obaw, że noclegi w Zakopanem są za drogie. Po prostu: człowiek z zupełnie innego świata niż ja.

Pochodzę z małej wioski pod Kielcami. Mój tata jest na rencie po wypadku w tartaku, mama całe życie prowadziła dom i dorabiała u miejscowych gospodarzy. A to przy plewieniu warzyw, a to przy zrywaniu truskawek, ogórków i malin, a to przy kopaniu czy przebieraniu czosnku. Rodzice zawsze naprawdę starali się, żeby mnie i mojemu rodzeństwu niczego nie brakowało. Ale wiadomo, sytuacja była jaka była, w domu się nigdy nie przelewało, dlatego szybko zauważyłam, że nie mam tyle, co moje koleżanki ze szkoły pochodzące z bogatszych rodzin. Lekcje angielskiego, basen czy wyjazdy na wakacje nie wchodziły w grę. Dobrze było, gdy udało mi się jechać na jednodniową szkolną wycieczkę. No i gdy miałam pieniądze na szkolne składki.

Żyliśmy skromnie

Od zawsze mieszkaliśmy w małym domu. Starym, bo budowanym jeszcze przez moich pradziadków. Takim z odpadającą farbą i psem przy budzie ustawionej w kącie podwórka. Czy nigdy nie zazdrościłam koleżankom lub kuzynkom? Czasami tak. Ale nie mogę powiedzieć, że miałam nieszczęśliwe dzieciństwo. W czasach, gdy chodziłam do podstawówki, świat wyglądał jeszcze nieco inaczej niż teraz. Nie było takiego nacisku na gadżety, markowe ubrania i to, że dziecko „musi się pokazać”. Wiele rodzin z mojego otoczenia również żyło całkiem skromnie, dlatego nie odczuwałam tego, żebym odstawała od innych.

Dom może mieliśmy skromny, ale panował w nim spokój. Zapach zupy ogórkowej i śmiech przy wieczornym oglądaniu filmów w telewizji wspominam z nutką rozrzewnienia. Podobnie jak mamy obłędne wypieki. Cieplutkie biszkopty z truskawkami zerwanymi prosto z pola, drożdżówki z jagodami, szarlotkę z szarymi renetami, które razem z siostrą zbierałyśmy jesienią w sadzie. Było ciepło, przytulnie i rodzinnie. Tylko że tutaj nic nie pasowało do Michała. No i do jego rodziny. Ludzi żyjących na co dzień w zupełnie innym świecie. Bogatym, pełnym przepychu i drogich rzeczy.

Nie chciałam tego spotkania

– Kochanie, moi rodzice chcą poznać twoich – oznajmił pewnego dnia Michał, podając mi filiżankę kawy do łóżka.

– Moich? – prawie się zakrztusiłam. – Po co?

– No jak to po co? Przecież bierzemy ślub. Trzeba się spotkać, pogadać, zaplanować wesele, podróż poślubną. Ty wiesz, że moja mama będzie chciała się wykazać – zaśmiał się beztrosko.

– A może… może zróbmy dwa spotkania? Ty u siebie, ja u siebie? Tak bez krzyżowania światów? – próbowałam wymigać się od obowiązku, który wzbudził we mnie przerażenie.

Michał spojrzał na mnie zaskoczony. W końcu chyba skojarzył, o co może mi chodzić, bo rzucił z uśmiechem:

– Paulina, przecież nie musisz się niczego wstydzić. Twoi rodzice są świetni.

Tylko że on ich widział raz. I to w moim wynajmowanym mieszkaniu w mieście. Gdy akurat oboje odwiedzili mnie, bo mama miała ważne badania w szpitalu i postanowili u mnie przenocować. Owszem, fajnie im się gadało. Ale to było zupełnie nie to, co przyjechać do mnie z całą rodziną i zobaczyć, jak moi rodzice żyją na co dzień. Nawet nie wyobrażałam sobie miny jego zawsze eleganckiej matki w szpilkach na widok stada kur i kaczek beztrosko drepczących po naszym wiejskim podwórku.

Musiałam kombinować

Wpadłam na pomysł, że zorganizuję spotkanie w domku cioci. Takim w lepszym stanie, z tarasem i winoroślą. Tata miał się przebrać w marynarkę, mama nie mówić za dużo o schabowych i działce warzywnej, która jest jej oczkiem w głowie. Plan był prosty. Tyle że... życie nie zna słowa „plan”. W dniu spotkania okazało się, że ciocię zabrano do szpitala z ciśnieniem i nie ma mowy, żeby robić u niej tło dla naszych zaręczyn. Michał już był w drodze. Z rodzicami. Zadzwoniłam do mamy:

– Mamo, nie mamy czasu. Wpadnę z Michałem i jego rodzicami. Nie mówcie tylko za dużo, okej?

– A może niech oni też coś powiedzą? – zażartował tata.Mnie jednak wcale nie było do śmiechu.

Było mi wstyd

Michał wysiadł z auta w butach z dyskretnym markowym logo, jego mama w szpilkach. Azor zaczął szczekać przy budzie, tata zdążył wyjść z garażu z kluczem francuskim w rękach, mama miała na domowym fartuchu plamę po barszczu. A ja chciałam zapaść się pod ziemię. A najlepiej całkowicie zniknąć.

– Dzień dobry – powiedziała pani Halina z uśmiechem, który przypominał bardziej uprzejme zdziwienie niż serdeczność.

– Zapraszamy do środka – mama otworzyła drzwi z szerokim gestem. No to, co jak co, ale staropolska gościnność w naszych stronach nadal miała się całkiem dobrze.

W środku trochę ciasno, ale za to zupa ogórkowa przepyszna. Na pewno was rozgrzeje po podróży – dodał tata.

Szpilki pani Haliny utknęły w błocie tuż przy schodkach. Michał podał jej rękę, ja wzięłam głęboki wdech. Pachniało świeżym koperkiem i pieczonym chlebem. A mi serce waliło jak młot.

„Przecież ci ludzie zupełnie tutaj nie pasują. Zaraz uciekną w popłochu i razem ze sobą zabiorą syna przekonani, że trafił gdzieś do kurnej chaty” – podobne myśli cały czas tłukły mi się po głowie.

Najważniejsze zdanie padło z ust teścia

Obiad minął w napięciu. Wszyscy zjedli zupę. Później pani Halina ukroiła schabowego z gracją chirurga przeprowadzającego skomplikowaną operację, a pan Marian głównie milczał. Mama opowiadała, jak kiedyś poszła do szkoły na zebranie w kapciach, bo zapomniała się przebrać. Ja tylko patrzyłam na Michała z przerażeniem. Aż nagle pan Marian powiedział:

– Wiecie co? Ten kompot smakuje dokładnie tak jak u mojej babci. Zawsze wypijałem u niej za jednym razem po kilka kubków. Dobrze tu macie. Cicho, spokojnie, domowo. I bez zadęcia.

Pani Halina uniosła brwi.

– Kochanie…

– No co? – odparł. – My mamy pracę, pieniądze, ale tu jest... klimat. I miłość. Michał, nie wypuść tej dziewczyny z rąk, bo będziesz idiotą.

Zamarłam. Michał spojrzał na mnie i tylko uśmiechnął się szeroko. A potem pocałował mnie w policzek Przy moich rodzicach!

Dzisiaj już śmiejemy się z tego spotkania. Z błota, które ubrudziło ukochane szpilki Haliny i z kapci, które mama wciąż nosi z dumą. Michał czasami sam dzwoni do mojej mamy po przepis na ogórkową, a jego ojciec przysyła mojemu tacie części do roweru. A ja już nigdy nie wstydzę się tego, skąd pochodzę. Bo skromny dom z sercem bije na głowę nowoczesną willę z basenem, ale zimną i bez uczuć.

Paulina, 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama