Reklama

Nigdy nie byłam rannym ptaszkiem, ale codziennie wstawałam o szóstej trzydzieści, by potem na osiem godzin utknąć w tabelkach. Tego dnia w kuchni panowała wojna na okruchy. Chleb razowy, masło z margaryną, serek, który od trzech dni udawał, że jeszcze się nadaje. Nie włączyłam radia, bo nie chciałam słuchać ludzi, którzy potrafią zaczynać dzień z uśmiechem.

– Ty to chyba urodziłaś się z kalkulatorem w ręce – rzuciła Kasia w biurze, kiedy wrzucałam kolejne zestawienie do wspólnego folderu.

– Nie. Z piórem – odpowiedziałam, nie patrząc na nią.

Zamilkła. Nigdy nie wiedziała, co mam na myśli. Może dlatego się dogadywałyśmy. Pamiętam siebie z tamtych czasów... może miałam dziesięć lat? Siedziałam na podłodze, oparta plecami o łóżko, w zeszycie w kratkę spisywałam losy dziewczynki z magiczną torbą. Dla mnie była żywa. Oddychała. Bała się. Kochała. A kiedy zginęła w trzecim rozdziale – płakałam tak, że mama wyrwała mi zeszyt z rąk i zapytała, czy dostałam jedynkę. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że marzenia to luksus.

Rodzice planowali moje życie z zegarkiem w ręku. Mama powtarzała: „Humanistka? A co ty będziesz z tego miała?” Tata nie mówił nic. Tylko że jego milczenie było głośniejsze niż wrzask. Dostałam się na finanse, choć śniło mi się, że złożyłam papiery do szkoły filmowej. A potem już poszło z górki: pierwsza praca, awans, firmowy laptop, premia roczna. I przerażająca pustka, która we mnie rosła.

Byłam wściekła

– Możesz podejść na chwilę? – głos szefowej, był jak dźwięk metalowej linijki spadającej na podłogę – suchy, beznamiętny, ostry.

Weszłam do jej gabinetu. Na biurku czekał wydrukowany raport z moim nazwiskiem w rogu. Jedna cyferka się nie zgadzała. Jedna.

– Rozumiem, że się zmęczyłaś? – zapytała, choć to nie było pytanie.

Już poprawiam – powiedziałam cicho.

Nie była tyranem. Była kimś gorszym – kimś, kto nigdy nie wybucha. Wyszłam stamtąd z zaciśniętymi zębami. Przez moment miałam ochotę zrzucić kubek z parapetu, połamany długopis, cokolwiek. Ale nie. Wróciłam do biurka. Po pracy zadzwoniła mama. Odbieram, chociaż wiem, że po tej rozmowie zawsze boli mnie głowa.

– Jak tam? Dostałaś w końcu ten awans? – zapytała chłodno.

– Nie. I nawet nie chcę – odpowiedziałam, bardziej do siebie niż do niej. – Nienawidzę tej pracy. Naprawdę myślisz, że jestem szczęśliwa?

Znowu to samo? Jesteś dorosła. Czas przestać się bawić w bajki.

– To nie były bajki. To było moje życie. A ty je zniszczyłaś – wyrzuciłam, zanim zdążyłam się powstrzymać.

W słuchawce zapadła cisza. A potem tylko krótkie:

Przesadzasz. Zajmij się sobą.

Rozłączyła się. A ja zostałam sama z uczuciem, że nawet nie mam prawa być zła.

Powiedziałam im to

Drzwi do rodzinnego domu zaskrzypiały tak samo, jak wtedy, gdy miałam szesnaście lat i wracałam za późno z biblioteki. Mama czekała wtedy w kuchni z założonymi rękami. Dziś też tam siedziała. Tylko bez herbaty i bez słów na powitanie.

Długo cię nie było – rzuciła.

– Tak, jakieś osiem miesięcy i cztery dni – odpowiedziałam zbyt ostro, ale nie potrafiłam inaczej.

Tata siedział przy stole, przeglądał gazetę. Nawet nie podniósł wzroku.

– Chciałam tylko… zrozumieć – zaczęłam. – Dlaczego nigdy nie zapytaliście mnie, czego ja chcę?

Mama westchnęła ciężko.

– Julia, chcieliśmy dla ciebie stabilności. Pisarze głodują. A ty... zawsze miałaś wyobraźnię, ale to nie jest zawód.

– Nie. To była moja tożsamość. A wy zrobiliście z niej hobby.

Tata w końcu się odezwał:

Chciałaś skończyć na ulicy? Serio?

– Nie. Chciałam żyć. Ale nie pozwoliliście.

Nikt nic nie odpowiedział.

– Nigdy nie byłam waszą córką. Byłam waszym projektem – powiedziałam na koniec i wstałam.

Mama nawet się nie odwróciła. Tata udawał, że znów czyta.

Nie lubiłam siebie

Zasnęłam w ubraniu. Z rozwalonym laptopem na łóżku i migającą lampką nocną, która od trzech dni błyskała jak ostrzeżenie. Obudził mnie świt. Różowy świt, który robi wszystko, żeby wyglądać poetycko, a tylko wbija sztylet w serce. Zwlokłam się do łazienki. W lustrze zobaczyłam kobietę, której nie lubiłam. Zgaszone spojrzenie. Worki pod oczami. Kosmyk siwych włosów na skroni. I ta pozycja – ramiona lekko zgarbione, jakby cały świat od lat ją przygniatał.

– Serio? Tak miało wyglądać twoje życie? – powiedziałam do swojego odbicia.

Kobieta w lustrze milczała.

Miałaś pisać książki, pamiętasz? Mówiłaś, że ludzie będą czekać na twoje słowa.

Prychnęłam. Sama do siebie. Jak idiotka. Wtedy zadzwonił telefon. Numer prywatny. Odebrałam bezmyślnie.

– Michał z tej strony. Pamiętasz mnie jeszcze?

Zamarłam na chwilę.

– Michał... no jasne. Co słychać?

– Jestem w mieście. Może kawa?

Patrzyłam w lustro, jakby miało mi dać odpowiedź.

– Może. Tak. Dobrze. Chętnie.

Kolejnego dnia pierwszy raz od miesięcy nie wyłączyłam budzika.

Spojrzałam mu w oczy

Spotkaliśmy się w parku, na starych ławkach, które pamiętały jeszcze nasze licealne wagary. Michał wyglądał inaczej – trochę więcej zmarszczek, mniej włosów, ale ten sam uśmiech. Ciepły, bezinteresowny, jakby wciąż wierzył, że świat to dobre miejsce.

– Wciąż pijesz kawę bez mleka? – zapytał.

– A ty wciąż pamiętasz takie rzeczy?

Ciebie się nie da zapomnieć.

Milczałam. Nie dlatego, że nie miałam co powiedzieć. Po prostu bałam się, że jeśli zacznę mówić, coś pęknie.

Założyliśmy małe wydawnictwo – powiedział. – Wspieramy ludzi, którzy nie chcą czekać na cud, tylko sami chcą opowiedzieć światu, kim są.

– Piękne hasło. – Uśmiechnęłam się krzywo. – Już nie piszę.

– To zacznij znowu. Jedną historię. Dla mnie. Nie dla rynku. Nie dla rodziców. Dla siebie.

Spojrzałam mu w oczy. Widziałam w nich coś, czego nie było w moim życiu od dawna: zaufanie.

– A pamiętasz opowiadanie o dziewczynie, która żyła w książce? – zapytał.

– Jasne. Spaliliście je na ognisku. Powiedzieliście, że jest zbyt smutne.

– To napisz nowe zakończenie.

Wróciłam do domu późnym wieczorem. W kuchni zostawiłam klucze, telefon, torebkę. Usiadłam przy biurku. Włączyłam laptopa. Plik nazwałam roboczo: „Tam, gdzie jestem naprawdę”. I zaczęłam pisać.

Podstawiłam wszystko na 1 kartę

Słowa płynęły. Topornie, niepewnie, jakby ktoś mi przywiązał kamień do nadgarstka. Ale płynęły. Pisałam w nocy, po pracy, w tramwaju, w przerwie na lunch. Historia nie była wymyślona. Była o mnie. O kobiecie, która zasnęła w cudzym życiu i nagle się obudziła. Po tygodniu wysłałam opowiadanie Michałowi.

– To jest dobre – napisał po dwóch godzinach. – Bardzo dobre. Chcę to opublikować.

Chciałam się cieszyć, ale zamiast radości poczułam strach. Co, jeśli się nie spodoba? Co, jeśli matka przeczyta i znów powie, że się wygłupiłam? Nie powiedziałam jej o publikacji. Zamiast tego zadzwoniłam.

– Mamo, rzucam pracę – powiedziałam bez wstępu.

– Co?

Odchodzę z księgowości. Mam trochę oszczędności, a potem... zobaczę.

– Nie masz prawa nam tego robić! – wrzasnęła. – Tyle poświęciliśmy! Z czego będziesz żyła?! Z pisania bajeczek?

Rozłączyłam się. I zamiast płakać, poszłam kupić sobie nowy notatnik. Gruby, w linie, jak te z dzieciństwa. Z napisem na okładce: „Plan A”. Bo po raz pierwszy nie miałam planu B.

Julia, 49 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama