Reklama

Gdy byłem dzieckiem, rodzice rozkładali przede mną wielką mapę przyszłości – wyznaczyli ścieżki, którymi miałem podążać, i punkty, do których miałem dojść. Studia prawnicze, aplikacja, własna kancelaria. Moje życie miało być poważne i „z klasą”. Kiedy opowiedziałem im, że zamiast tego chcę prowadzić miejski autobus linii, ojciec nawet nie powiedział „rozczarowanie” – on to po prostu miał wypisane na twarzy. Mama płakała. A ja? Ja pierwszy raz w życiu poczułem, że oddycham. I że to moje życie. Choć dla nich wyglądało to raczej jak upadek. Spektakularny i bez powrotu.

Toga wisiała już w szafie

Togę zamówili jeszcze przed moją obroną. W zasadzie mama – z wyprzedzeniem, jakby bała się, że zabraknie rozmiaru albo że ktoś ją sprzątnie sprzed nosa, tak jak nową sukienkę z kolekcji limitowanej. Wisiała w dużym pokrowcu na wieszaku, w rogu garderoby, zaraz obok garnituru ojca, którego i tak nie zakładał od ślubu kuzynki. Miałem wyjść na scenę jak gwiazda – w todze, z dyplomem w ręce, z uściskiem dziekana i błyskiem fleszy. Był już nawet zarezerwowany fotograf.

– Nie spóźnij się z tym przemówieniem. Taka okazja się nie powtórzy – przypominała mi mama, kiedy po raz kolejny udawałem, że śpię.

Tylko że ja już wiedziałem. Wiedziałem od miesięcy. Że nie będzie żadnego przemówienia. Żadnej aplikacji. Żadnej kancelarii. I że nie zamierzam nikogo udawać. Prawa nie cierpiałem od pierwszego semestru. Artykuły przepisów wchodziły mi do głowy jak gwoździe – metaliczne, zimne, bez sensu. A potem odkryłem, że wystarczy stanąć za kierownicą. I że świat zza szyby autobusu wygląda lepiej niż z sali sądowej.

Ale wtedy jeszcze milczałem. Z każdym tygodniem udawałem coraz lepiej. Zaliczenia, praktyki, kolokwia – wszystko było przykrywką. A kiedy wreszcie powiedziałem im, że nie idę na aplikację, tylko składam papiery do komunikacji miejskiej… Ojciec wstał od stołu, nie patrząc na mnie. Mama schowała twarz w dłoniach i nie zapytała o nic. Nikt nie krzyczał. Ale cisza, która wtedy zapadła, była gorsza niż najgłośniejsze oskarżenie.

Przestali się odzywać

Od tamtego wieczoru w domu rozgościła się cisza. Taka inna niż zwykle – nie ta wieczorna, spokojna, kiedy każdy zamyka się we własnym pokoju i przegląda wiadomości na telefonie. To była cisza pełna zawodu. Przemykałem korytarzem jak złodziej, żeby nie musieć patrzeć im w oczy. Kiedy wychodziłem rano, mama tylko rzucała:

– Zostawiłam ci kanapki na blacie.

Bez „dzień dobry”, bez uśmiechu. A ja, jak idiota, codziennie miałem nadzieję, że może dziś powie coś więcej. Że zapyta, jak mi idzie w pracy, choćby z ironią. Ale nie pytała. Ojciec przez pierwszy tydzień udawał, że mnie nie widzi. Wychodził wcześniej niż zwykle, wracał później. Nawet pilotem od telewizora przestał się ze mną dzielić. Czasem tylko wymieniali ze sobą zdania, kiedy sądzili, że jestem w łazience.

– Myślisz, że mu przejdzie?

– On nie ma kryzysu. On już się zdecydował.

Nie wiedzieli, że słyszę. Albo może i wiedzieli – tylko mieli to gdzieś. Nie krzyczałem, że jestem szczęśliwy. Bo nie miałem prawa być szczęśliwy według ich scenariusza. Pracowałem już wtedy od tygodnia. Szkolenia, pierwsze jazdy, poznawanie trasy. Trzymałem się kierownicy jak czegoś pewnego. I było we mnie coś, czego nie rozumieli – spokój. Może właśnie dlatego byli tacy wściekli.

Całkiem inne życie

Nie wiem, kiedy dokładnie to poczułem – że każdy dzień w autobusie ma smak. Inny niż siedzenie w bibliotece, gdzie nawet kawa była bez smaku, a ludzie bez twarzy. W autobusie było wszystko – ciepło porannego słońca na dłoniach, zapach deszczu w mokrych kurtkach pasażerów, krzyki dzieci i cisza zmęczonych matek. Każdego dnia patrzyłem na miasto z przodu. To zupełnie inne miasto niż to oglądane przez szybę tramwaju czy samochodu osobowego.

Lubiłem tę chwilę tuż przed startem – kiedy siedziałem już na swoim miejscu, kierownica była chłodna, a w radiu leciały wiadomości, których i tak nikt nie słuchał. Starsza pani zawsze wsiadała na Alejach, miała ze sobą fioletową torbę i mówiła „dziękuję” tak, jakby to ja ją codziennie ratował. Na przystanku przy szkole grupa nastolatków śmiała się z siebie nawzajem, a potem – jak co dzień – próbowali mnie wkręcić, żebym jechał szybciej, bo „dzwonek zaraz”.

– Nie jesteśmy karetką – odpowiadałem im z uśmiechem, a oni już wiedzieli, że i tak spróbują jutro.

To była praca, która miała sens, choć nie w tym sensie, który rozumieli moi rodzice. Nie robiłem kariery, nie byłem „kimś”, nie miałem wpływów. Ale znałem swój rozkład, wiedziałem, gdzie dziś skręcę, a gdzie przyhamuję. I najważniejsze – nikt nie kazał mi być nikim innym niż sobą. Tylko że tego nikt nie chciał słuchać.

Pierwszy raz nic nie mówił

Zobaczyłem go w lusterku. Na pętli końcowej, tej przy cmentarzu. Stał niepewnie na chodniku, w swojej czarnej kurtce, z dłonią zaciśniętą na pasku torby na ramię. Pomyślałem, że może to przypadek – że wraca skądś, że się pomylił. Ale nie. Kiedy drzwi się otworzyły, wszedł bez słowa. Skasował bilet.

Usiadł w połowie autobusu, po lewej stronie. Obok nikogo. Przez pierwsze dwa przystanki nie zerkał w moją stronę. Patrzył przez okno, jakby interesował go krajobraz, który znał przecież na pamięć. Dopiero gdy skręcaliśmy na główną ulicę, spotkałem jego spojrzenie w lusterku. Nie było w nim złości. Było coś innego. Zmęczenie? Pytanie?

Nie odezwał się przez całą drogę. Nawet przy wysiadaniu nie powiedział „dziękuję” – tylko skinął głową. I zniknął. Nie zapytał, jak mi się jeździ. Czy mam stałą trasę. Czy lubię. Ale coś w tym milczeniu było inne niż do tej pory. Jakby chciał powiedzieć: widzę cię. Nie musiałem więcej.

Wróciłem do domu późno, ale z głową pełną myśli. Mama znów zostawiła dla mnie talerz z kolacją. Tym razem jednak przykryty pokrywką, jak za dawnych czasów. Bez karteczki. Ale ciepły. Zjadłem w ciszy. Tyle że ta cisza już mnie nie przygniatała. Może pierwszy raz od miesięcy coś się zmieniało. Może milczenie rodziców zaczęło mówić więcej niż ich plany wobec mnie.

Nie jestem nikim

Zrozumiałem to, gdy w sobotę rano spotkałem sąsiada z czwartego piętra. Ten, co zawsze rozmawia z moim ojcem o polityce i pali papierosa na schodach, mimo że wszyscy prosili, żeby nie. Zatrzymał mnie, gdy wychodziłem.

– Słyszałem, że jeździsz na tej linii, co przez osiedle leci? Miałem jechać wczoraj do szpitala. Jechałeś wtedy. Wiesz, pierwszy raz od dawna ktoś pomógł mi wsiąść z tą nogą. Dzięki.

Tyle. I poszedł. A ja stałem na klatce, patrząc na swoje ręce. Na dłonie, które trzymały kierownicę. Może nie pisałem pism procesowych. Może nie ratowałem ludzi w sądach, jak to sobie wyobrażali rodzice. Ale robiłem coś, co miało znaczenie – choćby przez te dwie sekundy, gdy ktoś starszy czuł się mniej samotny.

Mama nie mówiła nic o pracy. Ale zaczęła zadawać pytania „czy jesteś głodny?” albo „czy jutro też masz zmianę?”. Ojciec wciąż nie komentował. Ale zostawił kiedyś gazetę otwartą na artykule o wypadkach drogowych i napisał na marginesie: „jeździj ostrożnie”. To nie były pochwały. Nie było „jesteśmy dumni”. Ale było coś nowego. Uznanie? Albo chociaż cień zgody na to, że mam prawo być kimś innym, niż chcieli. Nie nikim – tylko po swojemu. I ja już wiedziałem. Nie będę im się tłumaczył. Nie będę walczył o ich zachwyt. Bo to moje życie. I tylko ja mogę decydować, dokąd zmierza.

Moja linia 152

Nie wiem, ilu ludzi przejeżdża linią 152 dziennie. Pewnie kilkaset. Starsi, młodzi, matki z dziećmi, uczniowie z plecakami, panowie z teczkami. Każdy wsiada na chwilę, by gdzieś dojechać. Dla mnie to więcej niż linia między punktem A i B. To mój rytm. Mój porządek. Moja wolność.

Ostatnio, gdy zajechałem na końcowy przystanek, zobaczyłem mamę. Stała przy ławce, zmarznięta, z rękami w rękawiczkach, których nie nosiła od lat. Wsiadła bez słowa, usiadła z tyłu. Nie pytała, czy może. Po prostu była. Dojechaliśmy do centrum. Nie wysiadła.

– Możemy jeszcze raz? – zapytała cicho, gdy drzwi się zamknęły. – Podoba mi się, jak prowadzisz.

Nie powiedziała więcej. Ale nie musiała. W domu zaparzyliśmy herbatę. Ojciec siedział w fotelu, coś oglądał. Podniosłem głos:

– Dziś miałem kontrolę. Powiedzieli, że dobrze jeżdżę. Precyzyjnie. I że ludzie mnie lubią.

Ojciec nie odwrócił głowy od telewizora. Ale powiedział:

– No i dobrze.

Czasem to wystarczy. Nie wiem, czy kiedykolwiek będą ze mnie dumni. Może nie. Ale już mnie nie ignorują. Już mnie nie udają. A ja nie muszę niczego nadrabiać. Bo nie przegrałem. Po prostu wybrałem inną trasę. Jutro znów wstanę o piątej. Zaparzę kawę. Włożę swoją roboczą kurtkę. Wsiądę do autobusu. Wcisnę guzik, który otwiera drzwi. I znów przez chwilę wszystko będzie miało sens. Bo to moje miejsce. Moja linia. Moje życie.

Michał, 27 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama