Reklama

Zawsze mówiłam, że robię to z troski. Że moje działania są uzasadnione, bo przecież nikt nie zna mojej córki lepiej ode mnie. Obserwowałam jej małżeństwo od samego początku, jak matka wilczyca czająca się w krzakach. Widziałam uśmiechy, ale też spojrzenia rzucane ukradkiem. Wmawiałam sobie, że reaguję na pierwsze sygnały nadchodzącej katastrofy. A potem, krok po kroku, zaczęłam działać. Podszeptywałam, sugerowałam, wyciągałam sprawy z kontekstu. Teraz gdy ich dom stoi w ruinie, nie czuję triumfu. Córka nie dziękuje mi za „uratowanie” jej życia. Patrzy na mnie tak, jakbym to ja wszystko zniszczyła. I może... ma rację.

Zbyt dobra matka

Zaczęło się zwyczajnie, jak to przeważnie bywa. Najpierw rozmowy przy kawie. Nie takie znowu „kontrolne” – raczej zwyczajne matczyne pogaduszki, w których tylko czasem zadawałam pytania, na które znałam już odpowiedzi.

– Kochanie, a Damian znowu zostaje po pracy? – zapytałam kiedyś, mieszając powoli cukier w filiżance.

– Mamo, on ma mnóstwo obowiązków. Poza tym jest czas na raporty i prezentacje dla zarządu – córka wzruszyła ramionami, jakby to było najnaturalniejsze na świecie.

Przytaknęłam, ale wewnątrz aż mnie ścisnęło. Pamiętałam czasy, gdy mój własny mąż „zostawał w pracy”... a potem okazało się, że zostawał u swojej sekretarki. Wiedziałam, że Damian nie jest idealny. Był uprzejmy, uśmiechnięty, ale miał w sobie coś niepokojącego. To „coś” trudno opisać, ale matka to wyczuje. Nie ufałam mu. Gdy tylko wchodził do naszego mieszkania, niosąc bukiet kwiatów i butelkę wina, miałam ochotę krzyknąć: „Odłóż to i wyjdź stąd, chłopcze”.

Córka była zakochana po uszy. Patrzyła na niego jak na kogoś, kto uratował ją z samotności. Widziałam to w jej oczach – tę mieszaninę wdzięczności i podziwu. A przecież nie tak miało być. Miała być silna, samodzielna, niezależna. Nie taka, która topnieje na widok pierścionka zaręczynowego. Zamiast cieszyć się z jej szczęścia, zaczęłam dostrzegać tylko rysy. Zaczęłam przypominać sobie każde jego potknięcie: jak raz nie zauważył nowej fryzury mojej córki, jak nie pochwalił jej awansu w pracy. Małe rzeczy. Ale to one budują obraz. Nie powiedziałam jej wprost, że Damian mi się nie podoba. Jeszcze nie wtedy. Najpierw postanowiłam po prostu... być obecna. Często. Zbyt często.

Wątpliwości i podszepty

Zaczęłam od rzeczy prostych. Ot, niewinne pytania, które siałam w głowie mojej córki jak ziarna. Wiedziałam, że jeśli podleję je odpowiednio, wykiełkują. A potem, bez większego wysiłku, same rozrosną się w las niepewności.

Damian nie wrócił jeszcze? – zapytałam któregoś wieczora, kiedy przyszłam „na chwilę”, a minęła już dziewiętnasta.

– Ma spotkanie z klientem – Ola spojrzała na telefon. – Pisał mi przed chwilą, że się spóźni.

– Aha… – mruknęłam, niby obojętnie. – Tylko wiesz, dziwne, że spotyka się o tej porze. Klienci też mają rodziny.

Ola nic nie odpowiedziała, ale widziałam cień wahania. To wystarczyło. Później zaczęłam subtelnie porównywać. Niby opowiadałam o moim znajomym z pracy, który codziennie odbierał żonę, przynosił jej kawę do łóżka. Innym razem wspominałam, że mój sąsiad, choć zapracowany, zawsze dzwonił do żony punktualnie o osiemnastej.

– Nie każdy musi być romantykiem – zaśmiała się Ola.

– Wiem. Ale czy naprawdę nie zasługujesz na odrobinę czułości? – zapytałam cicho, patrząc jej w oczy.

Te słowa, powiedziane z troską, miały w sobie siłę. Nie musiałam krzyczeć, nie musiałam oskarżać. Wystarczyło siać niepewność. Zaczęła się zastanawiać. Przestawała bronić Damiana z takim zapałem jak wcześniej. Gdy znowu przyszedł spóźniony, już nie tłumaczyła go z uśmiechem. Rzucała tylko „okej” i siadała w kącie, bawiąc się telefonem. A ja patrzyłam na to wszystko z ukrytym zadowoleniem. Bo przecież miałam rację. I robiłam to dla niej. Prawda?

Pułapka na zięcia

Był wieczór, kiedy wpadłam na pomysł, że nie wystarczy siać wątpliwości. Muszę coś udowodnić. Nie przed Olą – przed sobą. Chciałam mieć dowód, że Damian nie był godny mojej córki. A jeśli nie mogłam go znaleźć… mogłam go trochę sprowokować. Zorganizowałam kolację. Niby nic wielkiego – rodzinna okazja, kilka dań, świeczki, deser. Usiadłam naprzeciwko niego, założyłam na siebie sukienkę, w której zawsze czułam się atrakcyjnie, i przez cały wieczór grałam miłą teściową. Zbyt miłą.

– Damian, widzę, że ostatnio ćwiczysz? Ramiona masz jak u boksera – rzuciłam, kiedy Ola poszła po wino do kuchni.

Uśmiechnął się, niepewnie. Zaczęłam nachylać się przez stół, dotykać jego dłoni niby mimochodem, chwalić, jak dobrze gotuje, że Ola to szczęściara. A on? Nie uciekł. Nie cofnął się. Raczej… przyjął tę grę.

– Dziękuję, pani Mario, miło to słyszeć.

– Mów mi po imieniu – odparłam miękko. – Jesteśmy przecież rodziną.

Kiedy Ola wróciła, siedzieliśmy zbyt blisko siebie. Uśmiechnęła się, ale jej spojrzenie… coś w nim zgasło. Nie musiałam czekać długo. Tydzień później zobaczyłam wiadomość na jego telefonie, który zostawił na stole:

Dzięki za wczoraj. Było… zaskakująco miło. M.

Mój plan właśnie zaczął działać. Damian nie wspomniał słowem o tej wiadomości. Ale zaczął być nerwowy. Ola – cicha. Jakby coś między nimi pękło. A ja, choć sumienie zaczęło się we mnie lekko odzywać, mówiłam sobie: „Ona musi zobaczyć jego prawdziwe oblicze. Lepiej teraz niż później”.

Kiedy miłość przestaje istnieć

Wiedziałam, że coś się zmienia. Ola coraz częściej przychodziła do mnie sama, zostawała na noc pod pretekstem, że Damian musi pracować do późna. Nie zadawałam wielu pytań. Patrzyłam tylko z troską i podawałam kubek herbaty. Dobrze grałam swoją rolę.

– Mamo, ty coś czujesz, prawda? – zapytała któregoś wieczoru, siedząc w moim salonie w piżamie i z podkrążonymi oczami.

– O czym mówisz? – spytałam spokojnie, jakby nie wiedząc, o co chodzi.

– Między mną a Damianem jest coraz gorzej. Odsuwamy się od siebie. Ja już nawet nie wiem, czy to jeszcze miłość… czy tylko przyzwyczajenie.

Mogłam wtedy powiedzieć: „Zaczekaj. Przegadajcie to. Nie podejmuj pochopnych decyzji”. Ale nie powiedziałam.

– Kochanie, czasem lepiej zakończyć coś wcześniej, niż później płakać przez lata – westchnęłam ciężko. – On chyba nigdy nie był dla ciebie do końca dobry. Pamiętasz, jak cię zostawił na twoje urodziny, bo miał „ważny projekt”? Tacy mężczyźni się nie zmieniają.

Ona przytaknęła, przygryzając wargę. W jej oczach widziałam wahanie, ale też ulgę. Moje słowa były jak pozwolenie – jak znak, że nie musi już walczyć o coś, co i tak było słabe. Tydzień później wyprowadziła się z ich mieszkania. Spakowała walizkę i zamieszkała w swoim dawnym pokoju u mnie. Damian przyszedł tylko raz. Przyniósł róże. Zostawił je na schodach. Nie wpuściłam go do środka.

To już nie ma sensu – powiedziała Ola, patrząc na niego przez szybę w oknie.

A ja uśmiechnęłam się w duchu. Plan zadziałał.

Wszystko według planu

Po rozstaniu Ola była spokojniejsza, ale nie szczęśliwa. Przechadzała się po mieszkaniu jak cień samej siebie. A ja... udawałam, że wszystko jest w porządku. Gotowałam jej ulubione potrawy, sprzątałam, proponowałam wspólne seriale i wyjścia na zakupy. Robiłam wszystko, żeby nie dać jej czasu na refleksję.

– Przynajmniej teraz masz czystą kartę – powtarzałam. – Możesz zacząć od nowa. Zasługujesz na kogoś lepszego, kto cię nie zawiedzie.

Ona tylko kiwała głową i uśmiechała się blado. Nie pytałam już o Damiana. Nie opowiadała, czy do niej pisał. Ale wiedziałam, że coś w niej się gotuje. Tymczasem ja powoli odzyskiwałam kontrolę. Przestałam się czuć bezsilna. Przez ostatnie lata czułam się odsunięta, niepotrzebna, jakby Ola wchodząc w swoje dorosłe życie, zostawiła mnie na bocznym torze. Teraz znów mnie potrzebowała. Byłam jej ostoją. Jej domem.

Ale potem wydarzyło się coś, czego się nie spodziewałam. Przyszłam do domu i zastałam ją na kanapie z telefonem przy uchu. Miała załzawione oczy, uśmiechała się przez łzy.

– Tak, Damian... też za tobą tęsknię – powiedziała szeptem.

Zamarłam. Po rozmowie spojrzała na mnie z mieszaniną strachu i wyrzutów sumienia.

– Wiem, że nie powinnam, mamo. Ale ja go wciąż kocham. I myślę... myślę, że popełniłam błąd.

To był moment, w którym wszystko, co zbudowałam – cała misterna sieć podszeptów, insynuacji i półprawd – zaczęła się rozsypywać. Ola nie była już pewna swojej decyzji. A ja, choć osiągnęłam swój cel, poczułam coś dziwnego i dusznego... Pustkę.

Cisza, której się nie spodziewałam

Kilka dni później Ola się wyprowadziła. Nie wróciła do Damiana – przynajmniej tak powiedziała – ale potrzebowała dystansu. Stwierdziła, że musi zamieszkać sama, poukładać sobie wszystko na nowo. Poprosiła, żebym nie dzwoniła codziennie. Żebym pozwoliła jej... odetchnąć. Zostałam w mieszkaniu sama z dziwnym ciężarem w piersi. Nie była to duma. Ani satysfakcja. To było coś, co przypominało wstyd, choć nie umiałam go nazwać. Patrzyłam na ściany, na które kiedyś razem z Olą wieszałyśmy zdjęcia. Na kuchenny stół, przy którym planowałyśmy jej ślub. Na fotel, w którym zasypiała po powrocie z pracy, kiedy jeszcze wszystko było dobrze.

Myślałam, że kiedy Damian zniknie z jej życia, odzyskam córkę. Że znów będziemy tak blisko jak kiedyś, gdy miała osiem lat i przytulała się do mnie z każdym zmartwieniem. Ale teraz ona była dorosła. I choć fizycznie przez chwilę była przy mnie, emocjonalnie była coraz dalej. Nie zadzwoniła przez tydzień. A kiedy w końcu usłyszałam jej głos w słuchawce, był chłodny. Uprzejmy. Nie czułam w nim czułości, tylko dystans.

– Mamo, potrzebuję przestrzeni. Proszę cię, nie wchodź z butami w moje sprawy. Wiem, że chciałaś dobrze, ale... teraz muszę zrozumieć wszystko po swojemu.

Zakończyłam rozmowę i siedziałam w ciszy. Moja córka była wolna. Od niego, ode mnie... od wszystkiego. Zrobiłam wszystko, by zniszczyć jej małżeństwo. Udało się. Ale teraz... nikt mi za to nie podziękował. A ja zostałam sama z tą wygraną, której już nie chcę.

Maria, 52 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama